Pistolet zdecydował, że ten idiota (czyli ja) już się niczego nie nauczy. Roześmiał się i klepnął mnie po ramieniu. Ta odrobina wulgarności w nim, która skłoniła go do otwartej rozmowy, znów dała o sobie znać.
— Więc powodzenia, Lo Brudna Twarz, i niech ten diabeł zginie wkrótce z twoich rąk.
— Raczej od mojego noża — sprostowałem, pokazując mu maczetę. — Pomyśl o jakiejś piosence.
— Co?
— Pomyśl o jakiejś piosence. Jaką muzykę grają w twojej „Perle”?
Zmarszczył brwi, a ja zagrałem.
Jego oczy rozszerzyły się i znów się roześmiał. Pochylił się nad wózkiem, klepiąc się po brzuchu. To coś we mnie, co w zależności od nastroju śmieje się lub płacze, śmiało się wraz z nim przez chwilę. Grałem. Kiedy jednak dobry humor garbusa przekroczył granice mego rozumienia, przestałem grać i schowałem maczetę do pochwy.
— Poganiaczu — rzekł Pistolet, tłumiąc śmiech — miałem do wyboru: albo wyśmiać twoją ignorancję, albo uznać, że to ty ze mnie drwisz.
— Nie zamierzałem cię obrazić. Ale chciałbym, żebyś mi wytłumaczył, co cię tak rozbawiło.
— Już ci to tłumaczyłem parę razy. A ty się ciągle upierasz przy swoim. — Patrzył na moje zaskoczenie. — Zachowaj swoją inność tylko dla s i e b i e. To jest wyłącznie twoja sprawa, nikogo innego.
— Ale to była tylko muzyka.
— Przyjacielu, co pomyślałbyś o dopiero co poznanym człowieku, który po trzech minutach rozmowy podałby ci głębokość swego pępka?
— Nie widzę związku.
Pistolet klepnął się w czoło.
— Ciągle zapominam o tym, skąd sam pochodzę. Byłem kiedyś takim samym ignorantem jak ty; przysięgam! Ale nie pamiętam już, kiedy to było. — Znów był rozdrażniony. Jego nastrój zmieniał się szybciej, niż byłem w stanie nadążyć.
— Posłuchaj — powiedziałem — nie rozumiem, jakie znaczenie ma ta twoja oficjalność. Nie podoba mi się to…
— Nie tobie to oceniać — odrzekł Pistolet. — Możesz to zaakceptować lub odejść. Ale nie możesz bez przerwy lekceważyć cudzych zwyczajów, szydzić z nich i popisywać się znajomością rzeczy przeklętych.
— Czy mógłbyś mi łaskawie wyjaśnić, jakie to mianowicie zwyczaje lekceważyłem i czym się przechwalałem? Mówiłem po prostu to, co miałem na myśli.
Jego wieśniacza twarz stała się znowu twarda (do takich twardych wiejskich twarzy miałem się w przyszłości przyzwyczaić w Branning).
— Mówiłeś o Lo Zielonookim tak, jakby wraz z tobą poganiał smoki, a o Dziecku Śmierci tak, jakbyś na własne oczy oglądał jego sześciostrzałowca.
— A jak myślisz — byłem wściekły — gdzie jest teraz Zielonooki? Śpi tam przy ognisku! — Wskazałem na nasze obozowisko. — A Dziecko Śmierć…
Ogień zaskoczył nas i obróciliśmy się jak na komendę. Za nami stał Dziecko Śmierć otoczony płomieniami i uśmiechał się. Gdy lufą rewolweru przesunął do tyłu rondo kapelusza, czerwone włosy opadły mu na czoło.
— Cześć, koledzy! — parsknął.
Cienie traw i skał tańczyły na ziemi. W miejscach, gdzie płomienie lizały jego mokrą skórę, pojawiła się para.
— Ahhhhhh-ahhhhhh-ahhhhhh-aaaaaa!
To był Pistolet. Wyjąc upadł obok wózka z otwartymi szeroko ustami, które próbował zamknąć, ale bezskutecznie. Pies również wył. Ja tylko patrzyłem.
Ogień błysnął, zamigotał i zbladł. A potem został tylko zapach liści. W oczach pulsował im jeszcze oglądany przed chwilą obraz. Byłem wściekły. Na wzniesieniu przy szosie stał Zielonooki, a światło przydrożnej latarni muskało mu kolana. Pięścią ścierał zmęczenie z twarzy. Dziecko Śmierć odszedł tam, skąd przyszedł.
Za mymi plecami ruszył wózek.
Pistolet próbował usadowić się na siedzeniu i jednocześnie kierować psem. Myślałem, że nie utrzyma się i spadnie. Ale się utrzymał. Kiedy turkot wózka umilkł, wszedłem na pagórek i stanąłem obok Zielonookiego. Spojrzał na mnie… smutno?
W świetle padającym od strony drogi ostry zarys jego kości policzkowych nieco łagodził meszek młodzieńczego zarostu. Jego zacieniony oczodół był ogromny.
Wróciliśmy do ogniska. Położyłem się. Sen wkrótce zamknął mi oczy, a pod powiekami, aż do świtu, eksplodowały zdumiewające sny o Frizie.
Złamała gołębica swe białe skrzydełko. Nie będzie śpiewać już, więc trzeba zabić ją.
Błyskawice i pioruny ogrzały go, mógł więc zatrzymać się i przez chwilę pomyśleć. Tam był smok. Ani on, ani nikt inny nie mógł nic słyszeć z powodu szalejących żywiołów. Tam był smok.
I myślę o ludziach wzdychających nad poezją, wykorzystujących ją, nie wiem, po co to robią… I — Och, oddaję ci te twoje wypociny!
Ona jest ze mną każdego wieczora. Do mego ucha spłyną wszystkie głosy, trele i szczebioty, które zdołasz sobie wyobrazić tego dnia. Ona jest ze mną każdego ranka.
Wróciłem do domu wcześnie. Gospodarze kupili wino na Nowy Rok. W białym mieście było pełno muzykantów. Pamiętam, że gdy półtora roku temu kończyłem „The Fall of the Towers”, powiedziałem sobie: masz dwadzieścia jeden lat, jesteś już za stary, by być cudownym dzieckiem; twoje osiągnięcia są ważniejsze niż wiek, w jakim ich dokonałeś. Ciągle jednak prześladowały mnie obrazy i bohaterowie mojej młodości: Chatterton, Greenburg, Radiguet. Mam nadzieję, że kończąc „Punkt Einsteina”, rozstaną się z nimi. Ostatnim z nich będzie Bilfy Kid. Snuje się po kartach tej powieści jak jedno z szalonych dzieci na wzgórzach Krety. Lobey upoluje cię, Bilfy. Jutro, jeśli pogoda dopisze, wrócę do Delos, aby zwiedzić ruiny wokół Tronu Śmierci, znajdujące się w centrum wyspy leżącej naprzeciw nekropolii, za wodami Rhenii.
W przeciągu całej niemal historii ludzkości jasno zdawano sobie sprawę ze znaczenia rytuałów, ponieważ to właśnie dzięki aktom rytualnym człowiek potwierdzał swój związek z odnawialnymi siłami przyrody, a jednocześnie akty te pomagały mu przejść na wyższe stadia rozwoju osobowości i wzbogacały jego wiedzę.
Żółte światła Branning okryła mgiełka, gdy zraniona noc rozpoczęła błękitny odwrót w chłodzie poranka. Na wschodzie niebo oświetlały pierwsze promienie słońca, podczas gdy na zachodzie wciąż widoczne były gwiazdy. Batt rozniecał ognisko. Trzy smoki udały się na przechadzkę w stronę szosy, pognałem więc za nimi i zawróciłem je. Jedliśmy w milczeniu, jeśli nie brać pod uwagę pochrząkiwań.
Z powodu bliskości oceanu poranek był wilgotny. Na morzu widać było liczne łodzie kierujące się w stronę wysp. Wsiadłem na Mojego Wierzchowca i ruszyliśmy szlakiem. Smoki syczały, gdy je poganialiśmy, ale wkrótce zaczęły iść zgodnie i równo.
Pająk zobaczył ich pierwszy.
— Tam, przed nami. Kim oni są?
Jacyś ludzie biegli szosą; inni szli za nimi. Przydrożne latarnie zgasły. Było już zupełnie widno.
Zaciekawiony, pojechałem w kierunku czoła stada.
— Oni śpiewają! — krzyknąłem.