— Ja wiem.
— Dziecko Śmierć mnie potrzebuje?
— A jak myślisz, dlaczego się tu znalazłeś?
— Czy z powodu… inności?
— Zasadniczo tak. Siadaj i słuchaj. — Pająk odchylił się do tyłu i rozparł w fotelu. Ja się nie poruszyłem. — Dziecko Śmierć może zmieniać wszystko w zakresie, na jaki pozwala mu jego inteligencja. Może zmienić skałę w drzewo, a mysz w kępkę mchu. Ale nie może stworzyć czegoś z niczego. Nie może także wziąć tej czaszki i zostawić próżnię. A Zielonooki potrafi takie rzeczy. Dlatego właśnie Dziecko Śmierć go potrzebuje.
Przypomniałem sobie, jak w górach ten złośliwy rudzielec usiłował swymi wizjami skusić księcia-poganiacza.
— On potrzebuje także muzyki, Lobey.
— Muzyki?
— Dlatego cię ściga, lub raczej pozwala, żebyś ty go ścigał. On potrzebuje rozkazów. On potrzebuje wzorów. On potrzebuje wiedzy płynącej stąd, że sześć kolejnych nut pozwala przewidzieć siódmą, że trzy dźwięki określają tonację, że melodia określa gamę. Muzyka jest czystym językiem relacji czasowych. On nic o tym nie wie, Lobey. Dziecko Śmierć może kontrolować, ale nie może rozkazywać. I dlatego właśnie potrzebuje ciebie.
— Ale jak…
— Tego się nie da wyrazić ani w twoim prostym wiejskim języku, ani w moim, bardziej wyrafinowanym — miejskim. Inaczej, Lobey. Rzeczy zachodzące w świecie inności mają swe surrealistyczne następstwa w teraźniejszości. Zielonooki ma zdolność kreowania, ale jest to pośredni efekt czegoś innego. Ty odbierasz i tworzysz muzykę, ale to również tylko pośrednio mówi o tym, kim jesteś…
— A k i m jestem?
— Jesteś… czymś innym.
W moim pytaniu brzmiało żądanie. W jego odpowiedzi pobrzmiewał chichot.
— On potrzebuje was obu — kontynuował Pająk. — Co zamierzasz mu dać?
— Zamierzam zatopić mu maczetę w brzuchu, aż krew zaleje dziurki i wycieknie przez ustnik. Znajdę go na dnie morza. Ja… — Miałem otwarte usta; nagle tak mocno wciągnąłem powietrze, że wywołało to ból w piersi. — Boję się — wyszeptałem. — Pająku, boję się.
— Dlaczego?
Spojrzałem na niego. Mrugał miarowo powiekami osłaniającymi czarne oczy.
— Ponieważ nie zdawałem sobie sprawy, że jestem tak bardzo samotny. — Złączyłem dłonie na rękojeści maczety. — Jeśli mam znaleźć. Frizę, muszę to zrobić sam; jej miłość może mi tylko w tym przeszkodzić, więc muszę odrzucić tę miłość. Ty nie jesteś po mojej stronie. — Poczułem, że mój głos stwardniał, ale nie z powodu strachu. To był smutek, który powstaje na dnie gardła; gorycz, sprawiająca, że kaszlemy, zanim zaczniemy płakać. — Jeśli nawet znajdę Frizę, nie będę wiedział, co znalazłem.
Pająk czekał, aż zapłaczę. Nie dałem mu tej satysfakcji, więc po chwili powiedział:
— Skoro naprawdę to wiesz, myślę, że mogę cię wpuścić.
Podniosłem wzrok.
Odpowiedział na moje milczące pytanie:
— Jest tutaj ktoś, kogo musisz zobaczyć.
Wstał, w dłoni trzymał sakiewkę, w której pobrzękiwały monety. Rzucił, a ja ją złapałem.
— Kto?
— Gołębica.
— To ta, którą widziałem na tablicach i plakatach? Ale kim…
— Kim ona jest? — dokończył Pająk. — Gołębica to Helena Trojańska, Star Anthim, Maria Montez i Jean Harlow.
— A ty? — zapytałem. — Jesteś Judaszem, Minosem i Patem Garrettem. Kim jesteś dla niej?
Ubawiony, Pająk parsknął pogardliwie:
— Skoro Gołębica jest Jean Harlow, to ja jestem Paulem Burnem.
— Ale dlaczego?
— Daj już spokój, Lobey. Pora iść.
— Idę — powiedziałem. — Idę.
Byłem zmieszany. Szedłem do drzwi, oglądając się na Pająka. Nagle poganiacz cisnął trzymaną w ręku czaszkę: przeleciała obok mnie, obróciła się kilka razy i roztrzaskała o ścianę. Pająk zaśmiał się. Był to przyjazny śmiech, bez złośliwych migotań rybich łusek i owadzich skrzydeł, które pobłyskiwały w śmiechu Dziecka Śmierci. A jednak wystraszyłem się śmiertelnie. Uciekłem. Drzwi zatrzasnęły się za mną. Słońce uderzyło mnie w twarz.
Opuszczam Kretę i udaję się do świątyni.
Tego ranka schroniłem się przed deszczem w herbaciarni pełnej robotników portowych. Żółte chmury z mozołem przepływały nad Bosforem. Znalazłem człowieka mówiącego po francusku, dwu innych znało grecki Rozmawialiśmy o podróżach i ogrzewaliśmy palce szklankami herbaty. We czwórkę okrążyliśmy glob. Radio zawieszone nad piecem nadawało rytmiczną muzykę turecką na przemian z Aznavourem i Beatlesami. Lobey rozpoczął ostatni etap swej podróży, ale nie byłem w stanie teraz o tym myśleć. Kiedy deszcz ustał, poszedłem wzdłuż rozłożonego na nabrzeżu rybnego targu. Srebrne ryby spreparowano w ten sposób, że ich skrzela wyciągnięto na zewnątrz, tak że każda głowa była ukoronowana krwawym kwiatem. Ulica drewnianych domów ciągnęła się w górę, w kierunku centrum miasta. Niedawno szalał tu pożar. Kilka domów było zupełnie spalonych. Ich wysokie, zwęglone ściany pochylały się nad brukami, gdzie dzieci kopały w błocie skórkę pomarańczy. Inna grupka dzieci goniła rudowłosego chłopca. Miał mokrą twarz; potknął się w błocie i umknął przede mną. Jego buty miały przydeptane pięty. Być może, przepisując, zmienię czarny kolor włosów Dziecka Śmierci na rudy. Wędrowałem wzdłuż muru pałacu Topkapi, strącając z chodnika mokre liście. Zatrzymałem się przy Błękitnym Meczecie. Niebieskie wzory piętrzyły się na ścianach świątyni nade mną. Było bardzo spokojnie. Za tydzień są moje urodziny. Niebawem znów zacznę żmudny proces nakładania kolejnych misternych zdobień na ornament powieści. Czułem chłód kamieni pod bosymi stopami. Wzory ciągnęły się w nieskończoność, absorbując wzrok i myśli. Na zewnątrz założyłem buty i skierowałem się na ukos przez dziedziniec. Na piętrze starej herbaciarni, w parku naprzeciwko, usiadłem w kącie, z dala od pieca, i usiłowałem wymyślić zakończenie mojej powieści Wkrótce znów do tego wrócę. Dobre zakończenie nie powinno wyjaśniać wszystkiego do końca.
Jakie ty masz kwalifikacje? Ośmielasz się zatrzymywać na Wschodzie, gdzie przebywaliśmy? Obawiasz się słońca? Czy gdy słyszysz, jak rosnące młode fiołki przeciskają się między grudkami ziemi, potrafisz być stanowczy?
„Perła” zaskoczyła mnie. Milion ludzi to zbyt wiele, aby mógł wyróżnić się wśród nich osobnik ze slumsów. Co innego, gdyby znalazł się w otoczeniu osób z wyższych sfer. Tego wieczora zobaczyłem szyld na ulicy. Zajrzałem do sakiewki. Pająk dał mi dostatecznie dużo pieniędzy.
Czarne drzwi oświetlone karmazynowym neonem otworzyły się. Wszedłem po schodach zalanych pomarańczowym światłem. Czułem zapach perfum. Panował hałas. Mocno trzymałem maczetę. Zdeptane setkami stóp dywany były wytarte. Ktoś olejną farbą namalował martwą naturę na ścianie po lewej: owoce, pióra i instrumenty miernicze na pomarszczonym kawałku skóry. Głosy, tak. Jednak w miejscu, gdzie nerwy słuchowe łączą się z mózgiem i dźwięk zamienia się w muzykę — panowała cisza.
— Lo? — zagadnął mnie pies u szczytu schodów.
Byłem zmieszany.
— Lo Lobey — powiedziałem, spoglądając na jego zimne oblicze, i uśmiechnąłem się. Oblicze pozostało zimne.
Stała na balkonie półpiętra, ponad wypełniającym salę tłumem uczestniczącym w jej przyjęciu. Przechylona przez barierkę zawołała, śmiejąc się kontraltem: