Przy następnym stoliku siedziała kobieta, której twarz sprawiała wrażenie nieco obwisłej. Ale się uśmiechała. Jej dłoń oplatała smukłe palce młodzieńca siedzącego po przeciwnej stronie. Umalowanymi oczyma spoglądała zazdrośnie na jego trzepotliwe powieki, ciemne jak oliwki, i na jego rozwichrzone włosy, bardziej błyszczące niż jej upięta fryzura.
— Kim jestem, Lobey? — Była to raczej sugestia niż pytanie. — Jestem główną postacią ogromnej kampanii reklamowej. Jestem kimś dobrym i zarazem złym, kimś dzikim; każdy mnie pragnie lub pragnie być do mnie podobny; jestem kimś, kto preferuje dziewięćdziesięciu dziewięciu zamiast jednego. Jestem tą, której mężczyźni doszukują się w każdej swojej partnerce. Jestem tą, której uczesanie naśladują wszystkie kobiety, jak również, wzorując się na moich strojach, dostosowują do nich długość swoich sukni i głębokość dekoltów. Cały świat małpuje skradzione mi powiedzonka, gesty, a nawet pomyłki, wypróbowując je na każdym nowym kochanku czy kochance.
Para przy kolejnym stoliku najwidoczniej zapomniała, że czterdziestkę mają już za sobą. Byli szczęśliwi i bogaci. Zazdrościłem im.
— Kiedyś — kontynuowała Gołębica, naciskając moją dłoń palcem wskazującym — te sprawy załatwiały orgie i sztuczne zapłodnienie. Ale teraz ciągle musimy zwalczać bierność. I ja właśnie to robię. W związku z tym za chwilę pewnie zadasz mi następne pytanie.
Dwoje młodych naprzeciw nas trzymało się za ręce i chichotało. Kiedyś myślałem, że dwadzieścia jeden lat to poważny wiek, ale było to dawno. Te dzieciaki miały wszystko przed sobą, wszystkiego się jeszcze uczyły. Lękali się tego, co ich czeka, a jednocześnie byli bezgranicznie szczęśliwi.
— Odpowiedź — odezwała się Gołębica, więc znowu na nią spojrzałem — tkwi w szczególnych zdolnościach, które posiadam i które ułatwiają mi pracę.
Palec, który naciskał dłoń, dotykał teraz moich warg. Dziewczyna zmarszczyła brwi, prosząc, bym się nie odzywał. Ujęła moją maczetę i uniosła ją.
— Zagrasz, Lobey?
— Dla ciebie?
Zatoczyła ręka krąg.
— Dla nich. — Odwróciła się do tłumu. — Uwaga, wszyscy! Chcę, żebyście się uciszyli. Chcę, żebyście posłuchali. Macie milczeć…
Umilkli.
— …i słuchać.
Słuchali. Wiele osób wsparto głowy na łokciach. Gołębica odwróciła się do mnie i skinęła głową. Spojrzałem na maczetę.
Po przeciwnej stronie sali Pistolet trzymał się za głowę. Uśmiechnąłem się do niego. Usiadłem na skraju pustego stolika i przebiegłem palcami rąk i nóg po dziurkach maczety.
Zagrałem pojedynczy ton. Spojrzałem na ludzi. Zagrałem następny i roześmiałem się. Młoda para roześmiała się również.
Zagrałem dwa dźwięki jeden po drugim: niski i wysoki.
Zacząłem wystukiwać dłońmi twardy, powolny rytm. Grałem wyłącznie za pomocą stóp. Młodą parę to także rozbawiło. Kołysałem się na brzegu blatu; zamknąłem oczy, wybijałem rytm dłońmi i grałem. Z tyłu ktoś zaczął klaskać do taktu. Uśmiechnąłem się, nie przerywając grania (co było trudne), i dźwięk pojaśniał. Pamiętałem muzykę, którą znalazłem w głowie Pająka, i postanowiłem spróbować czegoś, czego dotąd nie robiłem. Pozwoliłem jednej melodii rozwijać się, nie grając jej, a jednocześnie zagrałem inną melodię. Dźwięki splatały się harmonijnie, w rytm wyznaczony przez następujące po sobie klaśnięcia. Zostawiłem więc je samym sobie i zawiesiłem nad nimi trzecią melodię. Wsadziłem muzykę do wirówki, do miksera, a moje palce uparcie wybijały rytm na obrusie. Grałem, patrząc twardo na otaczających mnie ludzie. Obserwowałem, jak narasta w nich muzyka. Kiedy już byli nią wypełnieni, zacząłem tańczyć. Ruchy powtarzały się. Wykonywanie tańca to coś zupełnie innego niż tańczenie z kimś. Tańczyłem na stole. Smagałem ich wszystkich muzyką. Dźwięk rodził się z dźwięku. Akordy otwierały się jak rozwijające się kwiaty. Ludzie zaczęli krzyczeć. Wydmuchiwałem na nich moje rytmy, wpychałem im nuty w kręgosłupy, podobnie jak wpycha się drut w kręgosłup żaby, odrdzeniając ją. Ludzie zaczęli wiercić się w fotelach. Włączyłem do muzyki czwartą linię melodyczną, pozostającą w dysonansie do pozostałych. Kilka osób zaczęło tańczyć wraz ze mną. Sprawiłem, że muzyka prowadziła ich; podrygiwali w jej rytm. Stary człowiek potrząsnął ramionami przed niebieskooką dziewczyną. Klap. Młodzi podskakiwali ramię przy ramieniu. Klap. Para w średnim wieku mocno trzymała się za ręce. Klap. Dźwięki piętrzyły się. Klap. Przez moment cisza. Klap. A potem, jakby coś ich uwolniło: wszyscy nagle oszaleli i podobnie jak stado smoków zaczęli jęczeć, uderzając się po udach i brzuchach w takt czterech melodii.
Na podwyższeniu, gdzie stał stolik Gołębicy, ktoś otworzył szerokie okna. Zimny powiew na mych spoconych plecach sprawił, że zakaszlałem. Flet warknął. Ten powiew uświadomił mi, jak gorąco było w zamkniętej sali. Tancerze przenieśli się na półpiętro, gdzie ściany były wyłożone czerwono-błękitnymi kafelkami. Śledziłem ich wzrokiem. Kilkoro z nich odpoczywało, opierając się o barierkę. Odjąłem od ust maczetę i rozglądałem się wokół…
Coś przykuło mój wzrok. Srebrna sukienka marszczyła się na wietrze. Ale to nie była Gołębica. Uniosła ciemne palce do brązowego policzka, jej pełne usta były rozchylone. Zamrugała i przesunęła ręką po włosach, rozglądając się wśród tancerzy, którzy co jakiś czas zasłaniali ją przed mym wzrokiem.
Ciemna Friza…
Powróciła i przesuwała się między tancerzami…
Tak bardzo za nią tęskniłem…
Kiedyś wśród poganiaczy byłem tak głodny, że aż mnie to przerażało. Teraz czułem takie samo przerażenie. A nawet większe. Muzyka grała się sama. Maczeta ciążyła mi w ręce. Friza rzuciła kiedyś kamyk…
Pobiegłem ku niej, zagłębiając się w labirynt tancerzy.
Zobaczyła mnie. Chwyciłem ją w ramiona; przytuliła się do mnie, policzek na mej szyi, pierś na mej piersi, ręce mocno oplecione wokół mych pleców. Jej imię krążyło mi w głowie. Wiem, że sprawiałem jej ból. Jej pięści wpijały mi się w plecy, aż bolało. Moje szeroko otwarte oczy były pełne łez. Chciałem być otwarty na nią, na wszystko, co się z nią wiązało. Nic w niej nie drżało. Przytulałem jej szczupłe ciało; moje ramiona zwarły się nieco mocniej, rozluźniły się na chwilę i ponownie zwarły.
Po drugiej stronie stało samotne drzewo poskręcane od oszalałego słońca. Wisiał na nim Zielonooki. Sznur biegł od pachwiny ku rozpiętym na konarach ramionom. Głowa opadała tak nisko, że kark musiał być złamany. Powróz, którym przywiązano ramiona do drzewa, werżnął się w ciało, tak że ramiona lśniły od krwi.
Friza obróciła się w mych ramionach, aby zobaczyć, na co patrzę, i szybko zakryła mi oczy rękami. W jej ciemnych dłoniach rozpoznałem muzykę. Był to wielogłosowy, rytmiczny, przedziwny hymn żałobny, którym dziewczyna zasłaniająca mi oczy oddawała hołd zamęczonemu księciu.
Przez muzykę dotarł do mnie szept:
— Lobey, bądź ostrożny. — Był to głos Gołębicy. — Czy chcesz to lepiej obejrzeć?
Palce ciągle spoczywały na mych oczach.
— Mogę zaglądać do wnętrza twej głowy. Ty umarłeś, Lobey. Gdzieś tam, w skałach i deszczu, umarłeś. Czy chcesz się temu przyjrzeć…
— Nie jestem duchem!
— Och, ty jesteś realny, Lobey! Ale być może…
Szarpnąłem głową, ale ciemność ciągle trwała.
— Czy chcesz się czegoś dowiedzieć o Dziecku Śmierci?
— Chcę wiedzieć wszystko, co pomoże mi go zabić.
— Więc posłuchaj. Dziecko Śmierć może przywrócić do życia tylko tych, którym życie zabrał, i tylko ich może trzymać w swojej mocy. A czy ty wiesz, kto ciebie przywrócił do…