— Co? O mnie? — zapytałem. — Co o mnie wie?
— O tobie, Frizie i Doriku, dozorcy klatki.
Lo Hawk szedł przodem.
— To głupie — powiedziałem i zrównałem się z nim. Spojrzał na mnie przez zakrzywione kły dzika.
— Wszyscy troje urodziliście się w tym samym roku.
— Ale tak bardzo… różniliśmy się od siebie.
Lo Hawk spojrzał przed siebie, potem pod nogi, a później na rzekę. Nie patrzył na mnie.
— Nie potrafię sterować zwierzętami ani kamykami.
— Ale możesz robić inne rzeczy. A Le Dorik jeszcze inne.
Ciągle na mnie nie patrzył. Słońce chowało się za miedziane grzbiety poszarpanych wzgórz. Rzeka była brązowa. Po niebie płynęły chmury. Lo Hawk milczał. Pozostałem nieco z tyłu, położyłem mięso na ziemi i przyklęknąłem, aby obmyć się w mulistej wodzie.
W wiosce zapytałem Carol, czy zgodzi się oprawić mięso w zamian za połowę mojego przydziału.
— Oczywiście — odparła, oglądając znalezione ptasie gniazdo. — Za chwilę.
— Pospiesz się, dobrze?
— Dobra, dobra. Gdzie ci się tak spieszy?
— Posłuchaj, wypoleruję dla ciebie kły dzika i zrobię ostrze włóczni dla dzieciaka lub coś podobnego, ale odczep się łaskawie ode mnie!
— Niech ci będzie. Tak czy inaczej nie jest to twoje dziecko. Ono jest…
— Ale ja już uciekłem między drzewa.
Chyba wciąż byłem zdenerwowany. Moje nogi poruszały się bardzo szybko.
Było już ciemno, kiedy dotarłem do klatki. Żaden dźwięk nie dobiegał zza ogrodzenia. Raz coś dotknęło drutów i zajęczało. Iskry i szybki cień. Nie wiem, czy to coś nadeszło z wnętrza klatki, czy też z zewnątrz. Żadnego ruchu w chacie Le Dorika. Być może Dorik był czymś zajęty gdzieś w środku. Czasami zamknięci parzyli się z sobą, a nawet rodzili dzieci. Czasami potomstwo było funkcjonalne. Trojaczki Bloi urodziły się w klatce. Mają krótkie szyje, a ich ramiona są bardzo długie, ale są szybcy, inteligentni i mają teraz już po dziesięć lat. Bloi-2 i Bloi-3 mają prawie tak samo zręczne stopy jak ja. Udzieliłem nawet Bloi-3 kilku lekcji posługiwania się maczetą, lecz on, jak to dziecko, wolał zrywać owoce ze swymi braćmi.
Po godzinie spędzonej w ciemności, myśląc o tych, których wsadzono do klatki, i o tych, których stamtąd wypuszczono, wróciłem do wioski. Wlazłem w stóg siana za kuźnią, a dobiegające z niej odgłosy ukołysały mnie do snu.
O świcie wygrzebałem się z siana, przetarłem oczy i poszedłem do zagrody z kozami. Kilka minut później znaleźli się tam Easy i Mały Jon.
— Potrzebujecie dziś pomocy przy kozach?
Mały Jon wydął policzek językiem.
— Chwileczkę — powiedział i odszedł w róg zagrody.
Easy niepewnie zaszurał nogami.
Mały Jon wrócił.
— Tak — rzekł. — Oczywiście, że potrzebujemy pomocy. — A potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Widząc to, Easy wyszczerzył się także.
Niespodzianka! Niespodzianka! Mała kulka strachu wewnątrz mnie zniknęła bez śladu. Oni się śmieją! Easy podniósł górną belkę drewnianej bramy i kozy, becząc, ruszyły, wystawiając brody ponad blokującą wyjście belkę dolną. Niespodzianka!
— Jasne — odezwał się Easy. — Oczywiście, że cię potrzebujemy. Cieszę się, że znowu jesteś!
Potarmosił mnie za włosy, a ja zamierzyłem się, by klepnąć go w biodro, ale nie trafiłem. Mały Jon otworzył bramę i popędziliśmy kozy przez plac, drogą przez wioskę, a później w górę, na łąki. Zupełnie tak jak przedtem.
Nie, niezupełnie.
Easy powiedział to pierwszy, kiedy ciepło dnia zastąpiło chłód poranka.
— Teraz nie jest zupełnie tak jak przedtem, Lobey. Coś straciłeś.
Deszcz rosy z potrąconej, nisko wiszącej gałęzi wierzby zmoczył mi twarz i ramiona.
— Apetyt — powiedziałem. — I może parę kilogramów.
— To nie apetyt — Mały Jon wrócił zza pnia drzewa. — To coś innego.
— Innego? — powtórzyłem. — Powiedzcie, dlaczego jestem inny?
— Co mówiłeś? — zapytał z głupia frant Mały Jon i rzucił kijem w kozę, aby zwrócić jej uwagę.
Nie trafił. Podniosłem mały kamyk znaleziony pod stopą. Mój rzut był celny. Koza zwróciła na mnie swe błękitne oczy i pogalopowała w naszą stronę, jednak w pół drogi coś innego ją zainteresowało i próbowała to coś zjeść.
— Masz duże stopy — stwierdził Mały Jon.
— Nie. To nie to. La Dire zauważyła we mnie coś odmiennego i to coś jest ważne, podobnie jak to było u… Frizy.
— Grasz — powiedział Easy.
Spojrzałem na perforowane ostrze.
— Nie. Nie sądzę, żeby to było to. Mogę nauczyć was grać. Myślę, że La Dire chodziło o inny rodzaj odmienności.
Późnym popołudniem przygnaliśmy kozy z powrotem. Easy zaprosił nas do siebie na obiad. Przyniosłem część mojej szynki. Usiedliśmy i zaatakowaliśmy owoce wyciągnięte ze schowka przez Małego Jona.
— Chcesz gotować?
— Nie — odpowiedziałem.
Easy wyszedł więc na róg ulicy i zawołał w kierunku placu:
— Hej, kto chce przyrządzić obiad dla trzech ciężko pracujących dżentelmenów, którzy mogą dostarczyć produktów żywnościowych, rozrywki i zabawić inteligentną konwersacją!? Nie, ty już raz gotowałaś dla mnie. Nie pchajcie s i ę, dziewczęta! Nie, ty też nie. Kto cię nauczył tak przyprawiać? Ty? Nie, pamiętam cię, Strychninowa Lizzy. W porządku: ty. Tak, ty. Chodź ze mną.
Wrócił z miłą, łysą dziewczyną. Widziałem ją już przedtem, ale była w wiosce od niedawna. Nigdy z nią nie rozmawiałem i nie wiedziałem, jak się nazywa.
— To jest Mały Jon, to Lobey, a ja jestem Easy. A ty jak masz na imię?
— Mówcie mi Nativia.
Nie, z pewnością nigdy z nią nie rozmawiałem. To wstyd, że nie miałem dotąd okazji, bo było czego żałować. Jej głos nie wydobywał się z krtani, myślę, że w ogóle nie miała krtani. Dźwięk powstawał znacznie niżej i brzmiał jak szept płynący z jaskini pełnej dzwoneczków.
— Mnie możesz nazywać, jak tylko zechcesz — powiedziałem.
Zaśmiała się i to również zabrzmiało wśród dzwoneczków.
— Gdzie jest ta żywność i gdzie rozpalimy ognisko? — zapytała.
Znaleźliśmy krąg kamieni nad strumieniem. Zamierzaliśmy przynieść garnki z jakiegoś obejścia, ale Nativia miała własny duży rondel; pożyczyć musieliśmy jedynie cynamon i sól.
— No dobrze — powiedział Mały Jon, wracając z krzaków nad strumykiem. — Lobey, ty zajmiesz się rozrywką, a my będziemy konwersować.
— Zaraz, zaraz! — zaprotestowałem, ale wtedy pomyślałem sobie: „A niech tam”; położyłem się na plecach i zacząłem grać. Podobało się to Nativii, bo cały czas się do mnie uśmiechała.
— Czy masz dzieci? — zapytał Easy.
Nativia smarowała rondel kawałkiem tłuszczu z szynki.
— Jedno w klatce w Live Briar. Dwoje u pewnego człowieka w Ko.
— Sporo podróżujesz, prawda? — zainteresował się Mały Jon.
Grałem teraz wolniejszą melodię, a dziewczyna śmiała się do mnie, przerzucając pokrojone mięso z palmowego liścia do rondla. Tłuszcz tańczył na rozgrzanym metalu.
— Podróżuję. — W jej głosie był uśmiech i drwina.
— Powinnaś znaleźć sobie mężczyznę, który też lubi podróże — zasugerował Easy. Uwielbiał dawać wszystkim rady, co czasem mnie denerwowało.
Nativia wzruszyła ramionami.
— Kiedyś byłam z takim. Nigdy nie mogliśmy się zgodzić, w jakim kierunku się udać. To jego dziecko jest w klatce. Facet nazywa się Lo Angel. Był pięknym mężczyzną. Nigdy nie mógł się zdecydować, dokąd chciałby pójść. A kiedy już wreszcie się na coś decydował, zawsze okazywało się, że to nie tam, gdzie ja bym chciała. Nie… — Przewracała skwierczące kawałki brązowiejącego mięsa na dnie rondla. — Wolę dobrych, ustabilizowanych, osiadłych mężczyzn, którzy będą na mnie czekali podczas moich wędrówek.