Właśnie do śmigłowca nas pognali.
Miał ogromne drzwi, mógłby przez nie wjechać nieduży czołg, a wewnątrz było pomieszczenie wielkości supersamu — zapewne helikopter był zrobiony dla sponsorów, a oni przekazali go milicji.
Wewnątrz było bardzo jasno, musiałem zmrużyć oczy. Wygląd moich towarzyszy podróży w świetle był jeszcze bardziej obrzydliwy, więc ciągle się dziwiłem, dlaczego milicjanci nie zauważają, jak istotnie różnię się od dzikiego ścierwa. Byłem gotów wyskoczyć do przodu, żeby wszystko wyjaśnić i powiedzieć prawdę, ale jednocześnie coś jak ogromne przerażenie powstrzymywało mnie: — przecież nie mogłem wykluczyć, że całą obławę wszczęto przeze mnie…
Milicjanci byli rzeczowi i milczący. Od czasu do czasu do wnętrza śmigłowca wpychano nową porcję włóczęgów — wkrótce było nas ponad trzydziestu, a ja okazałem się wcale nie pierwszym rzędzie.
Nawet w tej sytuacji nie utraciłem zainteresowania wszystkim zachodzącym i kręciłem głową, mają nadzieją zobaczyć tę zadziwiającą karlicę, ale nie było jej — może zginęła?
— Wzdłuż ściany, wzdłuż ściany! — krzyknął kapral. — W jednym szeregu!
W jednym szeregu stanąć nie było łatwo, ale milicjanci się tym nie przejmowali. Kopniaki i poszturchiwania rozproszyły nas wzdłuż ścian. Wystraszone, spocone, śmierdzące wywłoki drżały ze strachu. Ja nie drżałem, chociaż też się bałem, ale wiedziałem, że w najgorszym przypadku przyznam się, że nie jestem zawszonym włóczęgą, a prawdziwym pupilem z dobrej rodziny.
Wysoki, barczysty milicjant, w nasuniętej niemal na nos pilotce zaczął oględziny od pierwszego z brzegu włóczęgi — podniósł mu głowę trącając podbródek, nacisnął na kąciki ust, żeby otworzyć usta, popatrzył na zęby.
— Zamknij! — powiedział. — Śmierdząca zgnilizna!
Podszedł do następnego, którym był staruszek w czerwonym kołpaku.
Obok niego nawet nie zatrzymał się, pchnął go pałką w pierś i zrobił następny krok… Zaczęła mnie boleć głowa, nie zastanawiałem się już kogo szuka pomocnik.
W ten sposób postępując minął pięciu czy sześciu włóczęgów i zbliżył się do mnie, gdy od strony drzwi rozległ się krzyk:
— Hej! Znalazłem!
Milicjanci wciągnęli rozpaczliwie broniącego się jednookiego włóczęgę, zupełnie gołego, jeśli nie liczyć mojej drogocennej obroży. Oto jest, mój grabieżca!
Runąłem w jego kierunku, żeby odebrać podle skradzioną rzecz, ale wyprzedzi mnie milicjant, który sprawdzał więźniów.
On odwrócił się do przybyłych, zrobił dwa kroki do jednookiego i zaszczekał. Słowo honoru, melodia jego mowy najbardziej na świecie przypominała szczekanie:
— Ta gadzina okradła swoich państwa, dokonał podłego występku i myślał, że może uniknąć sprawiedliwej kary!
Jednooki widocznie domyślił się, że przyczyną gniewu milicjanta jest odebrana mi obroża. Wczepił się w nią usiłując ją zerwać, chrypiał:
— To nie ja… to nie moja!
— To moja! — krzyczałem w myślach, ale — na szczęście — tylko w myślach.
Nieuchwytnie szybkim ruchem milicjant uniósł pistolet i błękitny promień wyrysował czarną krechę na piersi włóczęgi.
Tamten zwalił się na podłogę jak bryła mięsa i kości. Nikt nawet się nie odezwał.
Na znak kaprala ktoś podszedł do martwego włóczęgi, czubkiem buta odwrócił mu głowę i brzydząc się odpiął moją obrożę. Przekazał ją kapralowi.
To się stanie z każdym — powiedział ten — kto ośmieli się złamać zaufanie, które okazują mu nasi sponsorzy.
Następnie odwrócił się do nas, a ja dopiero teraz mogłem przyjrzeć się jego twarzy, jak gdyby dotąd emitowała ona jakieś śmiertelne światło, które przeszkadzało przyjrzeć się jej.
To była zwykła twarz, powiedziałbym nawet, że mężna — cofnięty podbródek, duży nos i pulchne, pokryte siecią czerwonych żyłek, policzki. Twarz jak twarz. Może tylko wąsy, niezwykłe, z długimi końcami sięgającymi kości policzkowych, wyróżniały go z grona milicjantów.
— A wy, obszarpańcy, pojedziecie popracować — wyszczekał kapral. — Dość tego leniuchowania.
W tłumie więźniów rozległo się wycie. Dawały się słyszeć poszczególne jęki, składające się na słowa, modlitwy, błagania…
Staruszek w czerwonym kołpaku nieoczekiwanie rzucił się do drzwi. Nawet zdążył ich dopaść, ale w progu sięgnął go promień pistoletu. Jeszcze biegnąc staruszek poleciał gdzieś w dół.
— Są jeszcze chętni?
Nikt, rzecz jasna, nie odpowiedział.
Wtedy kapral gestem nakazał sprzątnąć ciało jednookiego, który zginął, jak już zrozumiałem, tylko dlatego, że wzięto go za mnie. Następnie wszystkim nam kazano usiąść na podłodze, zbijając się w tłum.
Wydało mi się, że stracę przytomność z powodu smrodu, ale rozumiałem, że nie pozostało mi teraz nic innego, jak niczym nie wyróżniać się z tłumu. Kiedyś, w końcu, to się skończy i spłynę!
Zamknięto drzwi. Śmigłowiec płynnie i szybko wzniósł się w powietrze. W kabinie było cicho — szum silnika niemal tu nie docierał. Miałem wielką ochotę wstać i popatrzeć na ziemię z góry, ale nie odważyłem się.
— Siedź, siedź — powiedział szeptem siedzący obok mnie włóczęga z zadartym nosem, widocznie wychwyciwszy moje pragnienie. — Sam zginiesz i innych narazisz, szczeniaku.
— Nie jestem szczeniakiem!
Włóczęga odchylił się widząc to, czego ja nie zdążyłem zauważyć — koniec cienkiego bicza przeleciał przez kabinę i zostawił na moim ramieniu puchnący błyskawicznie ślad.
— Za co? — krzyknąłem.
Milicjant roześmiał się i zamierzył ponownie biczem. Schowałem głowę między kolana.
Obok mnie ktoś się roześmiał. Tępota tych włóczęgów była aż nienaturalna. Rozśmieszało ich nawet nieszczęście sąsiadów.
Podróż zajęła trochę czasu.
Bardzo mnie bolało ramię, jakby koniec bicza był nasączony trucizną.
Wszyscy więźniowie milczeli, ja milczałem również, otępiały. Mogli mnie bić, a mnie było już wszystko jedno. Byle bym nie musiał patrzeć na pyski włóczęgów.
Oczywiście, mogłem podnieść się i powiedzieć, że zaszła pomyłka. Ale zginął człowiek, tylko dlatego że miał moją obrożę. A gdyby mi nie odebrano obroży? Wtedy to mój trup walałby się na śmietniku! Czyżby nic nie można było zrobić? Byłem przekonany, że jestem świadkiem nadużycia władzy przez milicjantów, których wcześniej uważałem za wiernych stróżów porządku. A jeśli to nie jest nadużycie, jeśli istnieje prawo, według którego pupil, który zawiedzie sponsorów, podlega likwidacji?
I nie mam kogo zapytać, komu się przyznać, nie mam na kogo się oprzeć. Gdybym to wiedział wcześniej, to — przysięgam na wielkiego sponsora — nigdy bym nie uciekł. Niech mi odetną obie ręce i nogi, ale niech zostawią mnie przy misce ze smacznym jedzeniem, przy przytulnie mamroczącym telewizorze, na moim miękkim posłaniu! O, gdzieżeś moja pani? Nie chcę być odszczepieńcem!
Czułem jak gorące łzy płyną po moich podrapanych policzkach, starałem się płakać tak, żeby nie ściąga na siebie uwagi… Zresztą — nikt nie zwracał na mnie uwagi.