Z głębokiego zamyślenia wyrwała mnie mocna sójka w bok.
— Czego? — zapytałem.
— Jesteś ładnym chłopcem — powiedziała chuda bezzębna kobieta w nieokreślonym wieku, brudna tak, że nie wiadomo było, czy jest ubrana czy nie. Głos miała ochrypły, jakby pęknięty, niewyraźny. — Jesteś ładnym chłopcem — powtórzyła i puściła do mnie oko.
Nie powiedziałbym, że jej słowa i czyny mnie ucieszyły. Nawet w takiej rozpaczliwej chwili wolałbym znajdować się obok zwykłego czystego pupila.
Ale nawet nie mogłem się odsunąć.
— Zaraz nas będą dzielić, rozumiesz?
— Jak to — dzielić?
— Gówniarz zasmarkany — powiedziała bez złości w głosie. — Po co robią obławy po lasach i śmietnikach? Potrzebują robotników. Nikt nie chce zdychać na katordze. Jeśli będziesz się mądrze zachowywał będziesz żył i złapiesz lekką robotę, może pociągniesz z rok-dwa, a potem dasz drapaka.
— Jak mam się mądrze zachowywać?
— Jeśli uznają, że jesteś silny — trafisz do kopalni uranu. Albo do węgla, koniec w dwa tygodnie.
— A jak pokazać, że nie jestem silny?
Mimo że widziałem tę kobietę pierwszy raz w życiu — wierzyłem jej. Może dlatego, że nie miałem innego wyjścia.
— Kulej, powłócz nogami, garb się, rób tiki — co ty, nic nie wymyślisz sam?
-A jak nie trafię do kopalni to gdzie?
-Może do sprzątaczy czy do kanalizacji, albo i do magazynu, albo — to najlepsze — do fabryki cukierniczej! — To lepiej! — Pomyślałem, że proponują mi poniżającą pracę. Żaden pupil nie będzie sprzątał pokoi czy mył nocniki — lepsza śmierć!
Być może na mojej twarzy odbiło się oburzenie, kobieta uśmiechnęła się bezzębnie.
— Skąd się taki wziąłeś, zbiegły pupil czy co?
Wystarczyło mi sprytu, by przecząco pokręcić głową.
— Żyj jak chcesz — powiedziała kobieta. — Czy to mało ludzi włóczy się po świecie?
Włóczyć się… To nie mogło odnosić się do mnie. Ja się nie włóczę — ja jestem udomowiony!
Śmigłowiec obniżył lot, wypędzili nas z niego na ogrodzone drutem kolczastym pole, na którym siedzieliśmy do rana. Siedzieliśmy — to niedokładne określenie. Ja, na przykład, niemal cały ten czas podskakiwałem usiłując się ogrzać, zgnębiony przejmującym zimnem. Gdybym był inaczej wychowany, to odebrałbym szmatę od któregoś ze starych ludzi — tak, widziałem, robili młodzi i bezczelni.
Kilka osób zbiło się w gromadę i grzali się swoimi ciałami — w tej grupie siedziała również kobieta, która uczyła mnie udawać kalekę. Zawołała mnie, i usiadłem obok — zrobiło mi się nieco cieplej.
— Miałam jednego znajomego — opowiadała mi jak przyjacielowi — mieszkaliśmy w Moskwie. Byłeś w Moskwie?
— Nie — powiedziałem.
Wiaterek, który dniem był chłodny, teraz przejmował zimnem.
— Ale słyszałeś?
— Słyszałem — powiedziałem. — Czasem w telewizorze pokazywali.
— A gdzie widziałeś telewizor? — podejrzliwie zapytała kobieta. — Przecież nam nie wolno.
Za moimi plecami siedział człowiek, z głosu sądząc stary, ten miał nieźle: grzali go ze wszystkich stron. I to on powiedział:
— Nie czepiaj się, Irka. Przecież to zbiegły pupil.
— Nie — powiedziała Irka. — Przecież pytałam.
— Pupil, na pewno pupil, miał przecież obrożę. Krzywy mu obrożę zabrał, pamiętasz?
— Nie widziałam, spałam.
— A ja widziałem, pani Markiza chciała go postraszyć, a tu milicja się zwaliła.
Moi sąsiedzi rozmawiali tak, jakby mnie nie było obok. Czułem się pokrzywdzony, ale milczałem. Jak człowiek milczy to się na niego tak nie złoszczą. Jak się zaczyna usprawiedliwianie, to na pewno zleją, to pierwsze prawo domowego pupila.
— No to dlaczego milczał? — zapytała kobieta. — Przecież przez niego Krzywego zabili, a nas wszystkich zgarnęli.
— Dobrze zrobił, że milczał — oświadczył głos. — Kto kazał Krzywemu zabierać obrożę? Każdy chce żyć, ale żyć tak trzeba, żeby innych nie krzywdzić. Krzywy skrzywdził i nie ma Krzywego — to prawo.
Kobieta nic nie powiedziała. A ktoś inny, też z tej gromadki, powiedział:
— Ty masz dobrze, Rak. Wierzysz w Boga.
— Tobie też nikt nie przeszkadza — powiedział staruch zwany Rakiem.
Potem zacząłem drzemać, chociaż i w pierś i w nogi było zimno, ale z boku i z tyłu grzali mnie inni ludzie, było znośnie.
Zbudziłem się z powodu wzmagającego się zimna. Gromada zbiła się tak ciasno, że zdrętwiały mi przygniecione kończyny, i nie wiedziałem już, gdzie są moje nogi, a gdzie cudze.
Na polu, które było naszym więzieniem, po ziemi słała się zimna mgła, więc ludzie, którzy w nią wchodzili wydawali się nie mieć nóg. Wolno płynęli w naszą stronę, o moja wyobraźnia, zmacerowana chłodem i tempem wydarzeń z ostatniej doby, podsuwała mi myśl, że dokoła mnie odbywa się czarno-biały czy też, dokładniej rzecz ujmując, szaro-biały telewizyjny taniec.
— Wstawać, wstawać, wstawać! — krzyczał gruby milicjant o ciemnej twarzy z hełmem-muszlą nasuniętym tak nisko, że odwijał mu uszy i zakrywał czoło. — Ustawiajcie się pojedynczo!
Wydawało mi się, że teraz wszyscy się oburzymy, dlatego że postępowanie z nami było nieludzkie, tak się nie postępuje nawet z komarami. Zaraz zażądamy jedzenia lub — przynajmniej — możliwości umycia się i załatwienia potrzeb fizjologicznych. Ale, ku mojemu zdziwieniu, zobaczyłem, że wszyscy, łącznie ze mną, pokornie wstają i, drżąc, rozcierając skostniałe nogi, przeklinając przez zęby, ustawiają się w nierówny szereg.
Rozumiałem, że różnię się od tych istot zarówno wzrostem jak i budową, jasną gładką skórą, mądrymi rysami twarzy i czystością ciała. Ale rozumiałem też już, że nie wszystkimi radami mętów należy gardzić. Coś mi mówiło, że bezzębna kobieta udzieliła mi mądrej rady, tak więc, stojąc w szeregu, od razu zgarbiłem się i zacząłem drżeć, co, zresztą, przychodziło mi z łatwością — zdrętwiały mi nogi i przemarzłem do szpiku kości.
Nastąpiło oczekiwanie. Ale gdy tylko ktokolwiek próbował coś powiedzieć od razu strażnicy krzyczeli. Jakiś włóczęga nie wytrzymał i zlał się po prostu w szeregu. Milicjanci zobaczyli to i zaczęli się śmiać, potem kopniakami wypędzili go z szeregu i zaczęli okładać palami. To go bolało, podskakiwał więc, a milicjanci żądali w nieprzyzwoitych słowach, żeby zlewał się dalej, i, co najdziwniejsze, wielu w szeregu zaczęło się śmiać, nawet rechotać z nimi.
W tym momencie od strony wejścia do zagrody dały się słyszeć krzyki. Niezauważalnie dla nas nadjechało kilka samochodów, wyszli z nich ludzie i podeszli do nas. Wcześniej myślałem, że zakaz ubierania się obejmuje wszystkich ludzi poza milicjantami, przecież ubranie to prerogatywa rozumnych sponsorów, a my, nierozwinięci, jeszcześmy nie dorośli do odzienia. Ale ludzie, którzy przyjechali w samochodach, byli ubrani w różne ubrania, i na nogach mieli nawet wysokie buty jak milicjanci. Głośno rozmawiali i nawet śmiali się — a ja byłem tak zdziwiony posiadaniem ubrania, że nawet nie mogłem przyjrzeć się ich twarzom.
Ci ludzie wyszli na środek wydeptanego placu, a jeden powiedziała do kaprala:
— Ale galeria!
Miał ten człowiek dziwny wygląd: broda leżała niczym wachlarz na niebieskim długim kitlu, a czarne z siwizną włosy były podstrzyżone i nakręcone.
— Wiecznie ten samo z nimi kłopot — powiedział kapral. — Prawdziwe bydło.
— Zrobimy z nich ludzi — powiedziała gruba kobieta, również ciepło ubrana. Miała rumiane policzki, jak od mrozu — pewnie ta kobieta dużo jadła.