Chciał odejść, całym ciałem chciał odejść, uciec, schować się, ale Klara nawet o tym nie myślała. Opanowała ją ogromna grzmiąca próżność, własny radosny krzyk, rozlegający się w głowie: „To ja znalazłam! Ja była pierwsza!”
— Chodźmy — powtórzył Siergiej, zastanawiając się, jak by tu najlepiej chwycić Klarę, żeby ją wynieść stąd. Przecież nie mógł jej tu zostawić…
Ale póki się zastanawiał, na obrzeżu dysku odsłoniło się mnóstwo niewielkich otworów, niczym malutkie iluminatory. To wyglądało ładnie i Klara zdążyła powiedzieć:
— Patrz!
Z tych otworów pod mocnym ciśnieniem, rozprzestrzeniając się po całym brzegu, pełznąc do góry do domu wypoczynkowego, w stronę rzeki, wsi, gdzie zamilkły szczekające wcześniej psy, i do pomostu, i do Siergieja z Klarą, runęła fala rozżarzonego do trzech tysięcy stopni dezynfekującego gazu, który miał zagwarantować absolutną sterylność i bezpieczeństwo lądowiska, jak również zneutralizować i zniszczyć całe wrogie i agresywne środowisko, ponieważ z doświadczenia lądowań sponsorów na innych światach wynikało przekonanie: zanim dojdzie do rozmów i badań, należy wy sterylizować.
Co się stało.
Siergiej i Klara zdążyło zobaczyć, jak pędzi na nich fala gazu, ale nawet nie zdążyli się ruszyć czy zakryć twarze… Spopieliło ich.
Buchnął ogniem i w kilka minut znikł drewniany pomost, zapłonęły domy w Białym Gorodiszczu, posiadłość Połonieckich i cerkiew — i nawet drzewa, stare lipy, zielone i potężne, zajęły się jak pochodnie. Gorzały chałupy na drugim brzegu Wołgi…
Lądowanie zostało wykonane zgodnie z regułami i zakończyło się pomyślnie. Upłynęło sto lat.
Rozdział 1
Pupil zakochał się
Dokładnie pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłem ją w piątek szóstego maja zaraz po obiedzie.
Postanowiłem poopalać się nad basenem — na kąpiel jeszcze za zimno, ale, jak się leży obok wody i słońce przygrzewa, można sobie wyobrazić, że nadeszło lato.
Leżałem tak, żeby móc zerkać na sąsiednią działkę — rano przeprowadzili się tam nowi sąsiedzi na miejsce Złośnicy, która poleciała do męża na Mars.
Zamknąłem oczy i zacząłem drzemać, ale nagle obudziłem się, chociaż nie mogłem nic usłyszeć — po trawniku szła rudowłosa dziewczyna.
Ich basen zaczyna się zaraz za niską żywopłotem, dzielącym nasze działki. Dziewczyna usiadła na brzegu basenu, zanurzyła w wodzie piętę i natychmiast poderwała ją — nie oczekiwała, że woda jest taka zimna! Skąd przyjechał, skoro nie wie, że na początku maja jeszcze się nie kąpiemy?
Tak rozmyślając wpatrywałem się w nią, i dziewczyna to zauważyła, rzuciła w moim kierunku ostre spojrzenie i odwróciła się, jakby dopiero co patrzyła nie na mnie, a na muchę.
— Cześć! — powiedziałem. — Witaj w nowym miejscu.
— Ach! — cicho wykrzyknęła. I podniosła lewy łokieć, żeby ukryć przede mną zarys pełnej piersi.
— Pani tu na długo? — zapytałem udając, że nie zauważyłem tego gestu.
— Będziemy tu mieszkać. — Jej ciężkie pasma włosów opadały na białe ramiona.
— Mnie wołają Tim — powiedziałem wstając. Chciałem, żeby zobaczyła, jak jestem zbudowany. Nie nadaremnie robię sto metrów w dwanaście sekund.
— Bardzo mi miło — odpowiedziała z uśmiechem, ale nie przedstawiła się. I w t ej samej chwili — co za ironia losu! — z domu dało się słyszeć:
— Inna! Inneczko, gdzie jesteś? Chodź tu szybko.
— Widzisz — powiedziała Inna — już się znamy.
Z gracją wyprostował się i pobiegła do domu. Bardzo mi się spodobały jej plecy i nogi — miała długie proste nogi z kształtnymi łydkami.
W biegu odwróciła się i pomachała do mnie ręką.
Już się znaliśmy.
Opowiedziałem o niej Wikowi — cynikowi w wieku około dwudziestu, których nikt nie liczył, kędzierzawemu, niebieskookiemu, rasowemu.
Wik — chciwy, bezczelny facet, wiem, co jest wart, ale przyjaźnię się od dzieciństwa.
— Tak, widziałem ją — machnął ręką w odpowiedzi na mój zachwycony opis Inny. — Rzadko bywasz w świecie, siedzisz jak przykuty w domu, ani na wystawie cię nie ma, ani w parku. Tak więc pierwszy ładniutki pyszczek w zasięgu twojego ostrego wzroku i — jesteś gotów.
— Marzę o niej — powiedziałem.
Chrypka w moim głosie wywołała śmiech mojego przyjaciela.
— Romeo! — powtarzał. — Romeo z gołym tyłkiem!
Chciałem mu przyrżnąć za słowa, które bolesnym echem odezwały się w moim okaleczonym sercu, ale Wik uchylił się. Z trudem dogoniłem go przed samą bramą, powaliłem na trawę i wykręciłem rękę za plecy.
— Poddaj się! — ryknąłem. — Bo rozszarpię!
Ale tu jak na złość przyniosło panią Jajbłuszko.
— Jak dzieci! — zawołała, wylewając się z flyera. — Natychmiast przestańcie, bo poodrywam uszy! Przecież ziemia jest zimna.!
Rzuciła się za nami, ale gdzie tam dogoni dwóch młodych ludzi!
— No dobrze, dobrze — krzyknęła za nami. — Idę przygotowywać kolację, słyszysz, Timoszka?
Swietnie wie, że nienawidzę tego psiego imienia. Udałem, że nie słyszę.
Pobiegliśmy z Wikiem do starej budki transformatorowej.
Kiedyś, kiedy byłem dzieciakiem lubiłem chować się tu i wyobrażać sobie, że skradam się do niepokonanego smoka w dżungli Eurydyki… Wyrosłem, dżungla została wykarczowana, smok siedzi w ZOO, a budka transformatorowa jak stała tak stoi, od stu lat nikomu niepotrzebna…
— Dzisiaj trzeci odcinek poleci — powiedział Wik.
— Jeśli ma siostrę — powiedziałem — możesz się z nią poznać.
— Jakiś ty cwany — uśmiechnął się ironicznie mój przyjaciel. — Jesteś pewien, że pozwolą ci się z nią kontaktować?
— Nie zamierzam nikogo pytać.
— Aj-jaj-jaj, jacy jesteśmy odważni!
— Timofiej! Timosza! — Jajbłuszko wołała mnie najczulszym ze swojego zestawu głosów. — Jedzenie, jedzonko, chodź tu, moje maleństwo!
— Zwariować można! — roześmiał się Wik. — Ona zamierza karmić cię piersią do trzydziestego roku życia.
No to go walnąłem pięścią w czubek łba, mało go nie stracił. Jęknął i zamknął się.
A ja poszedłem do domu wcale nie dlatego, że usłuchałem Jajbłuszko, a dlatego, że bałem sieją rozzłościć, a wtedy nie pozwoli mi wieczorem oglądać telewizji.
— Wytarłeś nogi? — zapytała Jajbłuszko, kiedy wszedłem do domu.
Nie odpowiedziałem, a poszedłem do kuchni.
Jajbłuszko siedziała przy stole, przed nią stało naczynie z piciem — lekarz jej przepisał. Na moim talerzu leżał kawałek fladry, posypany zieleniną. Rzadki w naszych czasach przysmak.
Zanim zabrałem się do obiadu podszedłem do okna i wyjrzałem — okno wychodziło na dom Inny. Ale nigdzie nie było widać dziewczyny.
Po obiedzie odpoczywaliśmy, a potem Jajbłuszko wyprowadziła mnie na spacer.
Nie lubię tych rytualnych spacerów, Jajbłuszko nie należy do tych, których człowiek wybierze sam na towarzysza spaceru. Ale ja jej nie wybierałem.
Tego dnia, idąc obok niej, po raz pierwszy poważnie pomyślałem o niesprawiedliwości losu. Przecież każdy z nas jest taki, jakim się urodził, jakim go wychowano. Wolałbym inny los, niechby nie taki pewny i syty, niechby obfitujący w wyrzeczenia i niebezpieczeństwa, jak w przypadku włóczęg i myśliwych. Zresztą, nie widziałem żadnego na oczy.
Im bliżej centrum miasta, tym więcej spotykaliśmy par, podobnych do naszej. Jajbłuszko kłaniała się, przysiadała, kręciła biodrami, brzęczała nićmi żelaznych korali, a kiedy pochylała do przodu tors wydawało mi się, że zaraz trzaśnie mnie tymi koralami w skroń — i runę martwy na jezdnię.