Выбрать главу

Straciwszy nadzieję, że doczekamy się przyjaciół, wróciliśmy do magazynu i usiedliśmy w rogu, objąwszy się, żeby było cieplej.

Otworzyły się drzwi i woźnica, zerknąwszy do środka zapytał ochrypłym szeptem:

— Żyjecie?

Rozmawialiśmy tak cicho, że nikt nas nie słyszał.

Woźnica powiedział, że wieści o jutrzejszym przylocie inspekcji potwierdziły się — wieczorem na Wieży lądowało kilka milicyjnych śmigłowców.

— W mieście wszyscy wiedzą o jutrzejszej inspekcji — powiedziałem.

— Nie da się ukryć — wzruszył ramionami woźnica. W ciemnościach nie widziałem jego wąsów, ale sądząc po tym jak mamrotał wyobrażałem sobie, że żuje koniuszek wąsów. — Zawsze w przeddzień przyjazdu inspekcji na talony wydają artykuły. W dniu inspekcji — pusto.

— Dlaczego w ten sposób? — zapytała Irka.

— Bo jeśli coś jest w sklepie od razu tworzy się kolejka. Nie da się zabronić ludziom ustawiać w kolejce, skoro jest towar. A z Wieży widać bałagan.

— Czyli brakuje żywności?

— Nie skarżymy się — powiedział woźnica. — Jakoś zdobywamy, kręci się. Przecież ludzie wiedzą, że w innych miastach z zaopatrzeniem jest w ogóle krucho.

— Skąd wiecie? — zapytała Irka.

— Jak to — skąd? Wychodzi tu gazeta — oznajmił woźnica uśmiechając się. Rozumiałem, że choć jest miejscowym i szczęśliwym mieszkańcem Arkadii, ale już toczy go robak zwątpienia spowodowany kontaktami z Henrykiem i z nami — mieszkańcami innego świata, zepsutego sceptycyzmem i nieufnością.

— A sklepy będą jutro zamknięte? — zainteresowałem się.

— W żadnym wypadku! Jutro jest dzień tymczasowego wydawania atrap. Każdy z nas jest przypisany do sklepu, a niektórzy przypisani są do targowiska. Każdy weźmie, co się należy i odniesie do domu. A potem będzie karnawał.

— Jaka szkoda! — powiedziała Irka. — Nigdy nie widziałam karnawału.

— A ja nawet nie znam takiego słowa! — dołączył się Sienieczka.

— O której wychodzimy? — zapytała Irka.

— Wkrótce — obiecał woźnica.

— Jak pan się nazywa? — zapytałem. Wydało mi się czymś niestosownym nie zapamiętać człowieka, który tak wiele dla nas zrobił.

— Gustaw — powiedział woźnica. I kontynuował: — Zaraz pójdziemy do fosy. Tam już nie wolno rozmawiać. Na Wieży jest pełno milicjantów. Sponsorzy nie życzą sobie jakichś przypadkowych komplikacji.

— A jak my na nią wleziemy? — zapytałem.

— To odpada. I tak się nie da.

— No to jak?

— Pod wodą jest wejście do wieży. Jest wykorzystywane gdy spuszcza się wodę z fosy, podczas czyszczenia czy remontu. Nikt o nim nie wie, sami dowiedzieliśmy się przypadkowo — w archiwum ktoś szczęśliwiei trafił na polany budowy Wieży.

W wieczornej ciszy rozległo się dzwonienie zegara na budynku dworca.

— Czas na nas — powiedział Gustaw. — Zaraz przyniosą nam ponton.

W milczącej procesji udaliśmy się nad fosę. Woda w niej rwała jak w górskiej rzece.

— Dlaczego tak to wygląda? — zapytałem szeptem.

— Mają tam włączoną machinę — Gustaw dla pewności wskazał Wieżę. — Żeby nikt nie mógł podpłynąć do Wieży.

Kościany łeb jednego z potworów, zamieszkujących fosę, wysunął się na mgnienie oka z wody i zniknął, jak uniesiony prędem.

— A te potwory? — zapytałem. — Smoki?

— Smoki? — Gustaw nie zrozumiał co miałem na myślłi.

— Jeśli wejdziemy do wody, to nie wyjdziemy z niej żywi — szepnęła Irka.

— Tu nie ma smoków — powiedział Gustaw. — Nie rozumiem, o czym mówicie.

— Nie widziałeś tej głowy?

Woźnica uśmiechnął się — w półmroku byłsnęły jego białe zęby.

Wyciągnął z kieszeni chleb, oderwał kawałeczek i zamachnąwszy się cisnął do wody nieco powyżej miejsce, gdzie staliśmy.

Niemal natychmaist z wody wysunęła się głowa potwora, obok druga. Kawałel chleba zniknął.

— Co to było*?

— To duże żółwie — powiedział woźnica. — Są nieszkodliwe. Ale jeśli się o tym nie wie mogą prezrazić. W mieście wszyscy myślą, że one pożerają ludzi, a są tacy, co starają się, by te plotki ciągle były żywe.

— Gdzie jest wejście do Wieży? — zapytałem.

— Widzicie wydrapany na Wieży krzyż, tuż nad wodą? — odpowiedział pytaniem na pytanie Gustaw.

Przyjrzałem się i chyba zobaczyłem krzyż.

— Pod nim jest wejście do Wieży. Tuż nad dnem. Zasłania go kraty, zamknięta na zasuwę.

Czas płynął. Wyszedł księżyc; w maleńkim miejskim parku pod girlandami naftowych latarek grała niewielka orkiestra.

— Gdzie nasz ponton? — zapytała zniecierpliwiona Irka.

— Sam chciałbym wiedzieć — odpowiedział woźnica. — Już pół godziny temu powinny byli go przynieżść.

Czekaliśmy. Straciliśmy ochotę do rozmowy. Coś się wydarzyło.

— Może trzeba pójść i sprawdzić? — zapytała w końcu Irka.

— To na drugim końcu miasta — powiedział Gustaw. — Za dworcem. A za pół godziny w mieście zaczyna się pora nocna. Nie wolno po nim chodzić. Tego przepisu surowo się przestrzega.

— No to się pośpiesz i dowiedz — powiedziałem. Gustawowi nie chciało się iść, ale rozumiał, że mamy rację.

— Nigdzie się nie ruszajcie — powiedział przesadnie poważnie.

— Nie martw się.

Ucichły jego kroki. Było cicho. Z parku docierała do nas muzyka, ktoś wysoko nad naszymi głwoami roześmiał się głośno. Wieże wznosiła się czarna i nieprzystępna. Na jej szczycie zapłonął mały, ale jasny plomyk. Potem rozszerzający się stożek światła prześliznął się po murze w dół — widocznie ktoś wychylił się poza parapet i oświetlił ścianę od góry. Promień latarki nie sięgnął wody, a ta pędziła u naszych stóp niemal bezgłośnie i szybko. W świetle księżyca zobaczyłem jak tuż pod powierzchnią wody pojawił się olbrzymi żółw.

Nie wiem ile czasu minęło — ale, chyba, co najmniej godzina. Gustaw nie wracał. Sienieczka wiercił się z nudów — dziecko nie może tyle siedzieć bez ruchu.

Orkiestra w parku przestała grać, ognie w domkach gasły jeden po drugim. Gustawa nie było.

Nagle z daleka, od strony dworca, rozległ się krótki ostrzegawczy okrzyk. Zamarliśmy wytężając uszy. Jeszcze jeden okrzyk. Wydało mi się, że usłyszłaem szybkie kroki — ktoś uciekał, Potem gwałtowny krótki trzask — jeden, drugi, trzeci…

— Strzelają — cicho powiedziała Irka.

Podniosła się z trawy. W mieście zrobniło się cicho.

— Pójdę w górę nurtu — powiedziałem i zanurkuję. Tak obliczę, żeby mnie prąd zniósł pod kratę.

— Nic z tego — powiedział Sienieczka. — Wsadź rękę do wody to się przekonasz.

Podszedłem do samej wody i wsadziłem do zimnej wody rękę. Prąd uderzył w nią z siłą wodospadu. Moja ręka została dosłownie wyrzucona z nurtu.

Nie sądziłem, że prąd jest aż tak mocny.

Irka też spróbowała zmierzyć się z nurtem.

— Nic z tego — powiedziała smutno. — To głupie — tyle czasu się przygotowywaliśmy i nic z tego nie wyjdzie.

Staliśmy jeszcze chwilę nasłuchując i mając nadzieję, że usłyszymy kroki Gustawa. Ale nikt nie zbliżał się do fosy.

— W magazynie widziałem linę — powiedział Sienieczka.

— Po co ci?