— Przedostanę się do drzwi, do kraty i przywiążę do niej linę. Wtedy wy się przedostaniecie trzymając sznura.
— Łatwo powiedzieć — uśmiechnąłem się ironicznie. — Masz pojęcie gdzie cię wyniesie woda?
— Dużo jest tam tej liny? — zapytał Sienia.
— Dużo — przytaknęła Irka.
— To dobrze — powiedział Sienieczka tonem doświadczonego życiem człowieka, który nie zamierza traciń czasu na kłótnie ze mną — chłoptasiem. — Potrzebujemy dużo liny. Musicie mnie tylko słuchać i nie dyskutować.
Kiedy ludzie nie mają nadziei, to nawet mały Tomcio Paluch może stać się jej źródłem — najważniejsze, że on był pewien siebie.
— Powiedz, po co ci dużo sznura? — zapytała Irka.
Sienieczka nie odzywając się skierował do magazynu.
— Nie mamy czasu — powiedział. — Jeśli ten wasz Gustaw wpadł w łapy glin, to wycisną z niego do kogo i poco szedł.
To nie było głupie, więc Irka nie zadawała więcej pytań. Poszliśmy do magazynu.
Był ciemny. Krzesałem ognia i zapaliłem zapalniczkę, którą podarował mi ojciec Mikołaj. To była zapalniczka na olej, jej ogienek kopcił i niemal nie dawał światła.
Ale udało się przy tym mizernym świetle znaleźć liny i malec poukładał je i wyjaśnił nam swój pomysł.
Sienia nie będzie przepływał fosy — i tak go zniesie. Ale w odróżnieniu od nas, którzy nie mogą oddychać pod wodą, dla niego woda jest jak powietrze. Tak więc, jeśli znajdziemy wystarczająco ciężki kamień, to mały może dojść do kraty po dnie, co będzie o wiele łatwiejsze niż przepłynięcie fosy po powierzchni. Weźmie ze sobą linę i przywiąże ją do kraty w Wieży — powstanie most. Trzymając się liny będziemy mogli przepłynąć fosę.
Na szczęście wszystko wyszło tak, jak przewidział mądry Sienieczka. Owinięty liną, trzymając w ręku ciężki głaz, wszedł do wody. Szarpnęło go i poniosło w bok.
Luzowałem linę, której drugi koniec przywiązany był do wkopanego w ziemię słupa. Lina prężyła się pod ostrym ketem, Sienieczka zniknął pod wodą. Z jednej strony — świetnie wiedziałem, że chłopiec jest amfibią, z drugiej — z trudem powstrzymywałem się, że by nie skoczyć za goluśkim dzieciakiem do czarnej wody, w której zniknął.
Lina wysuwała się z moich rąk zrywami. Irka podbiegła, chcąc mi pomóc trzymać sznur. Pomoc była niewielka, ale nie mówiłem jej tego…
Widziałem jak po powierzchni wody przemknęło opływowe ciało żółwia. Dobrze jest mówić o nieszkodliwości żółwi — ale tam, w fosie, znajduje się po prostu mały chłopiec.
Lina to naprężała się, wyrywała z rąk, to nagle luzowała. Wydawało mi się, że Sienieczka powinien był już dawno pokonać przeszkodę wodną, ale nie pojawiał się z drugiej strony. Czyżby coś mu się stało?
Irka dotknęła mojego rękawa, jakby chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili powstrzymała się.
Teraz linę ciągnęło z nurtem, ale nagle zrozumiałem, że jest już umocowana do czegoś po drugiej stronie fosy. W jakby w odpowiedzi na moje rozważania z wody, przy podstawie Wieży wysunęła się głowa Sienieczki, który z trudem utrzymywał się w jednym miejscu.
— Ciągnij linę, naciągaj — polecił mi. Wydało mi się, że mówił zbyt głośno, że zaraz na górze zapłoną latarki.
Ale nic takiego się nie stało. Irka pomagała mi ciągnąć linę.
Sienieczka zniknął z powierzchni wody. W końcu sznur został naciągnięty nad samą wodą, swój koniec przywiązałem do słupa.
Irka zrobiła z naszych ubrań tobół, który umocowała sobie na plecach, a ja, przy jej pomocy, przywiązałem sobie do pleców pełzacza. Pełzacz zaczął się bać, zaczął nagle mówić, że jeśli utonie, to trzeba będzie koniecznie powiadomić kogoś tam… Ale nie słuchaliśmy go — baliśmy się, że nie zdążymy.
Irka jako pierwsza weszła do wody chwyciwszy się mocno liny. Prąd odciągał ją, odrywał od sznura, ale ona wolno przekładała ręce na nim. Sznur naciągnął się pod kątem, woda pieniło się wokół Irki, stopniowo przesuwającej się w stronę Wieży. Pełzacz, przywiązany do moich pleców, drżał.
— Nie ruszaj się, kiedy popłyniemy — uprzedziłem go starając się, by zabrzmiało to zdecydowanie.
— Wiem — odezwał się pełzacz.
Ale kiedy Irka zatrzymała się u podnóża budowli i pomachała mi ręką, na znak, że teraz moja kolej przechodzenia przez rwącą rzekę, pełzacz zaczął zachowywać się oburzająco. Wiercił się i wbijał mi w plecy swoje pazury, a ja niemal byłem gotów go zrzucić — tak bolesne były jego wyczyny.
Ale środku nurtu omal nie oderwało mnie od sznura, niczego nie widziałem, woda pieniła się wokół mnie, zimny wał uderzał mnie w bok, i nie pamiętam, w sumie, jak dotarłem do ściany. I dopiero kiedy moja ręka uderzyła w twardy beton, z wielką ulgą zrozumiałem, że przepłynąłem.
Ktoś szarpnął mnie za nogi, chciałem się sprzeciwić i omal nie zachłysnąłem wszechobecną wodą, dopiero po chwili zrozumiałem, że to Sienieczka chce mi pomóc zanurkować. Powiedziałem do pełzacza, choć nie maiłem pewności że słyszy:
— Nurkujemy, nie miotaj się.
Potem, nabrawszy do płuc powietrza i wciąż jeszcze trzymają się liny, drugą ręką zacząłem obmacywać ścianę i moja ręka, jakieś pół metra niżej wpadła do wnętrza Wieży, a ktoś mocno mnie za nią pociągnął. W tej właśnie chwili pełzacz, wystraszony i zdezorientowany, tak mocno wbił mi pazury w kark, że prawie już wrzasnąłem z bólu, ale woda trafiła mi do ust; przestałem kojarzyć co się dzieje, nawet nie mogłem wypuścić trzymanej w ręku liny, i Irka zmuszona była siłą wyłamywać mi palce…
Wodą rozstąpiła się.
Wypłynąłem w centrum czarnego, wypełnionej wodą studni, Dokoła mnie pionowo wznosiły się wewnętrzne ściany wieży. Na ścianie, w pionowym szeregu paliły się mętne lampki. Po ciemnościach, jakie otaczały mnie wcześniej, wydawały się mimo wszystko jasne, w ich świetle od razu odnalazłem wzrokiem Sienieczkę, który pomógł mi wygramolić się na brzeg studni.
Pomieszczenie na dnie Wieży było ogromne, oprócz studni, z której wynurzyliśmy się znajdowały się maszyny, miarowo pomrukujące podczas obracania ogromnych okręgów. Pomyślałem, że byś może to właśnie one rozpędzają wodę w fosie.
Po wyjściu na brzeg zacząłem od razu uwalniać się od pełzacza, przeklinając go na czym świat stoi. Sienieczka i Irka pomagali mi, a pełzacz, usprawiedliwiał się nieudolnie, czuł, że jest winien, ale twierdził jednocześnie, że nie pamięta, jak starał się mnie okaleczyć.
— Nieźle cię poharatał — powiedziała Irka patrząc na moje plecy.
— Przydałoby się opatrzyć — odpowiedziałem. — Może jego szpony są jadowite.
— Nie dawałem wam powodu, by tak o mnie myśleć — nie wiadomo dlaczego obraził się pełzacz.
— Opatrzymy później. Wytrzymasz? — zapytała Irka.
— Pocierpię — powiedziałem. — Ale żebym kiedyś jeszcze targał na sobie pełzacza — w życiu!
W Wieży było cieplej niż na zewnątrz, i — gdyby nie zadrapania na plecach — powiedziałbym, że pierwszą część podróży odbyliśmy bardzo udanie.
Z tym, że nie wyobrażałem sobie, co mamy robić dalej.
Coś nawaliło na tamtym brzegu fosy — miał przyjść ktoś z pomocą. A tu? Kto nam pomoże?
Rozejrzawszy się w poszukiwaniu drogi, jaką trafiali do maszynowni sponsorzy i ich słudzy, zobaczyłem, że do ściany przytwierdzona jest wąska metalowa drabina, która wznosiła się, zakręcając i, i kończyła się gdzieś pod sufitem placykiem z metalowej kratownicy. Było to jedyne wyjście z pierwszego piętra Wieży.
Pozostawiwszy swoich współtowarzyszy na dole szybko wbiegłem po schodach do góry i spróbowałem otworzyć drzwi — drzwi były zamknięte. Zresztą, należało tego oczekiwać.