Z góry moi partnerzy wydawali się malutkimi, nieszczęsnymi i bezsilnymi, dowolny sponsor mógłby zgnieść ich jednym palcem. Na szczęście, nie było w pobliżu takiego nieżyczliwego sponsorskiego palca.
Nie mieliśmy odwagi głośno rozmawiać — nie wiedzieliśmy, czy ta sala nie łączy się z innymi pomieszczeniami niewidocznymi dla nas kanałami.
Irka złożyła ręce w tubę i zapytała głośnym szeptem:
— No i co?
Rozłożyłem ręce pokazując, że drzwi nie otwierają się. I że tu się kończy droga.
Sienieczka zręcznie jak małpka wbiegł po schodach i stanąwszy obok mnie zaczął ostrożnie poruszać klamką, jakby oczekiwał, że dzięki tym manipulacjom otrzyma jakiś sygnał, który ułatwiłby otwarcie drzwi.
Przestępowaliśmy przed tymi drzwiami z nogi na nogę jak jakieś głupie zwierzaki, a na dole pełzacz i Irka stali przy obszernej studni, i zadzierali głowy w oczekiwaniu dobrych wiadomości.
I nagle usłyszeliśmy, jak ktoś z tamtej strony przekręca klucz. Ja i Sienieczka odskoczyliśmy w bok i przywarliśmy plecami do ściany. Uniosłem rękę z nożem gotów zadać cios człowiekowi, który zamierzał wejść do sali.
Drzwi otwierały się wolno, jakby ten, kto znajdował się po drugiej ich stronie, też nie był pewien swego i bał się.
Napiąłem mięśnie ręki trzymającej nóż, ale kiedy w końcu drzwi otworzyły się, głowa przybysza znalazła się nie tam, gdzie się spodziewałem ją zobaczyć. W pierwszej chwili pomyślałem, że na metalowy balkon wyszło jeszcze jedno dziecko, podobne do Sienieczki.
I dopiero gdy z dołu dotarło do nas radosne westchnienie Irki i na dodatek zobaczyłem bujną szopę włosów, domyśliłem się, że drzwi otworzyły nam Markiza.
Markiza, którą Sijniko ściągnął na przylot inspekcji, trafiła do specjalnego pokoju na szczycie Wieży już rano tego dnia. Ale nie miała żadnego kontaktu z miastem, wiedziała tylko, że ma w nocy zejść na dół i otworzyć drzwi, łączące najniższe piętro budowli z piętrami wyższymi.
Nie było to w sumie trudne — wszystkich niepełnosprawnych, przywiezionych tu w ramach realizacji programu Pomocy milicjanci zaprowadzili do pokoju, a sami szczęśliwie poszli spać. Markiza nie mogła poruszać się po Wieży w swoim fotelu i dlatego kuśtykała na kulach, co nie było dla niej łatwe.
Otworzyłaby te drzwi już wcześniej, ale, jak na złość, kilku milicjantów zasiadło do gry w kości akurat przed jej pokojem. Markiza nie czekała aż zasną, wyszła z pokoju i odważnie przeszła obok nich, jakoby za potrzebą. Milicjanci nawet nie zwrócili uwagi na okaleczoną karlicę.
Teraz należało wejść na szczyt Wieży i to tak, żeby nikt tego nie zauważył.
Po tych wszystkich przejściach ogarnęło mnie jakieś histeryczne podniecenie, jakie ogarnia żołnierza po trudnym, ale udanym szturmie wrogiego miasta, gdy stają otworem wszystkie kramy i mieszkania — można grabić!
Nie czułem nóg i najchętniej pobiegłbym po schodach do góry, byle szybciej usiąść, ale Markiza, rzecz jasna, nie mogła wchodzić po schodach szybko i odpoczywała co pięć schodków.
— Może wniosę panią? — zaproponowałem.
— Nie, dziękuję — odpowiedziała chłodnym tonem. — To już niedaleko.
Weszliśmy na ostatnie piętro budowli, wyżej była już tylko widokowa platforma dla inspektorów. Ta kondygnacja była podzielona na kilka pomieszczeń i przygotowana dla tych ludzi, którzy obsługiwali Wieżę Obserwacyjną. Tu znajdowały się sypialnie dla milicjantów, izba dla kalek, jadalnia, toalety, magazyny, dyspozytornie…
Teraz panował tu cisza. Przekonani o niedostępności Wieży milicjanci spali snem sprawiedliwych. Sponsorzy zaś przyjdą dopiero jutro — nie widzą potrzeby nocowania tutaj.
— Znalazłam dla wad cudowne miejsce — powiedziała szeptem Markiza. — Aż trudno uwierzyć, że miałam tyle szczęścia.
Pokazała niewielką pokrywę.
— Na górę? — zdziwiła się Irka. — Na samą górę?
— Właśnie — powiedziała Markiza. — Im bliżej gniazda orła kręci się wróbel tym jest bezpieczniejszy. Tam, w każdym razie, nikt was nie będzie szukał.
Weszliśmy na samą górę. Szczyt Wieży był obszernym placykiem, który — tak się wydawało — płynął w niebie tuż pod gwiazdami. Było tu pusto i panował taka cisza, jaka króluje chyba tylko w górach albo na pustyni, gdzie nie ma nic żywego.
Zupełnie nisko przelatywały lekkie pierzaste obłoki, gwiazdy były jasne. Nietoperz przeciął powietrze nad naszymi głowami — mknął bezszelestnie, nie płoszył — jak i wszystko na tej wysokości — ciszy na Wieży.
Markiza zaprowadziła nas do niskiej nadbudówki w malutkimi okienkami — było ich kilka od strony przeciwnej do miasta.
— Nie wiem, co tu było wcześniej — powiedziała. — Ale sądząc po wyglądzie — nikt tu nie zagląda.
Markiza otworzyła niskie drzwi, weszliśmy do nadbudówki.
— Tu będziecie czekać — powiedziała. — Dowodzi wami Irka. — Szczupłymi dłońmi poprawiła włosy i popatrzyła na niebo. — Szkoda — powiedziała.
— Co powiedziałaś? — nie zrozumiała Irka.
— Marzyłam, że przewiozą mnie do Galaktycznego Centrum…
— Też bym tam chciała — przyznała się Irka.
— Jeśli wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanowaliśmy — oświadczyła Markiza — to polecimy tam jeszcze kiedyś.
Zaczęliśmy rozglądać się po ciasnym pomieszczeniu wypełnionym rulonami sztywnej tkaniny.
— Wiem, co to jest — szepnęła Irka. — Kiedy pada deszcz rozciągają nad platformą tent.
W mokrym ubraniu spać się nie dało. Próbowałem zasnąć, wierciłem się, kilka razy zaczynałem drzemać, ale od razu zaczynały mnie prześladować jakieś koszmary, budziłem się więc. Sienieczka mamrotał coś przez sen, Irka też nie spała błogim snem. Nie mogą nic powiedzieć o pełzaczu, ponieważ nie wiem czym się różnie jego spokojny sen od niespokojnego.
O świecie obudziłem się na dobre.
Z zewnątrz, na widokowej platformie było cicho. Wyjrzałem przez okienko. Słońce jeszcze nie wstało, ale już było jasno, gwiazdy pogasły — czerwcowe noce nie są długie. Wyszedłem na platformę i zaczął podskakiwać, żeby się zagrzać.
Na brzegu platformy między zębami mury, do parapetu przymocowane były różnego rodzaju lunety i ekrany. Znajdowały się na wysokości nie przeznaczonej dla człowieka i wycelowane były w miasto.
Ekrany łączyły się z jakimś urządzeniem optycznym. Wspiąłem się na palce, żeby móc coś zobaczyć. Jeden z ekranów pokazywał część miasta powiększoną wiele razy. Wydawało się, że patrzę na ulicą z okna domu.
Ulica była pusta, tylko zamiatał ją samotny dozorca. Obok przeszedł mężczyzna w czarnym ubraniu i czarnym cylindrze z motkiem liny przez ramię — znajomy mi kominiarz.
Ekran był ruchomy — udało mi się go odwrócić.
Patrzyłem teraz na główny plac przez dużym budynkiem. Trzej mężczyźni ustawiali na nim wysoki słup. Pomyślałem, że widocznie przygotowują się do karnawału…
A tu mamy dworzec. Na ławce przed nim, podkurczywszy nogi, śpi ładna kobieta, parasol wypadł jje z rąk i leży na chodniku. Obok przejechała wysoka karoca i na sekundę zakryła sobą ławkę z kobietą.
Głośno zabrzmiały kuranty na miejskiej wieży.
— Tim! — usłyszałem ostrzegawczy syk.
Odwróciłem się — na platformę spinali się milicjanci.
Rzuciłem się do kryjówki. Udało się.
Moi partnerzy ułożyli się na zrolowanym płótnie kopuły i przyglądali się platformie przez wąskie szczeliny znajdujące się pod samym dachem. Przyłączyłem się do nich.