Выбрать главу

Milicjanci w grzebieniastych hełmach wybiegli na platformę, szybko rozejrzał się po niej, jeden nawet zajrzał do nas, zamarliśmy, ale milicjant nie spodziewał się zobaczyć tu kogoś — zatrzasnął drzwi i pobiegł dalej.

— W porządku! — usłyszeliśmy okrzyk milicjanta, a odpowiedziały mu z różnych stron takie same okrzyki:

— W porządku!

— W porządku… w porządku!

Grzmiały podkute obcasy — widziałem jak milicjanci, popychając się i śpiesząc, schodzą w dół.

W tej samej chwil powietrze nad Wieżą ściemniało — jeden za drugim lądowały na platformie śmigłowce. Z każdego wychodził sponsor, a śmigłowiec natychmiast startował, zwalniając miejsce dla następnego.

Naliczyłem ponad dziesięciu sponsorów. Wszyscy należeli do wierchuszki ziemskiej społeczności — byli to dowódcy zarządów i departamentów. A oto i nasz stary znajomy… pan Sijniko. Gdyby widział kto leży na zwiniętych rulonach o jakieś dwadzieścia metrów od niego!

— To on! — szepnął Sienieczka leżący obok mnie. — Poznałem go. Położył dłoń na ciepłym czubku głowy chłopca. żeby go uspokoić.

— To ja będę mówić — uprzedziła nas Irka.

— Wiem.

Nad platformą zawisł pasażerski flyer. Z jego błyszczącego brzucha wysunęły się płaskie schody.

Jako pierwszy zszedł nieznajomy mi sponsor w mundurze zarządu wojskowego.

— Będę słuchał — wyszeptałem do ucha Irki. — I kiedy nastąpi właściwy moment dam ci sygnał.

Irka skinęła głową.

Jeden po drugim z flyera wyszli na platformę trzej inspektorzy. Najpierw zobaczyłem ich nogi, jak pojawiały się z luku i od razu próbowałem wyobrazić sobie jak będą wyglądali, ale ani razu nie odgadłem.

Każdy z nich był zupełnie inny.

Pierwszy wyszedł człowiek, Właściwie istota przypominająca człowieka, ale o wzroście ponad dwa i pół metra. Miał żółtą, szeroką, okrągłą i płaską twarz. DO takiej twarzy pasowałyby skośne oczy, ale ten człowiek miał oczy całkowicie okrągłe, ptasie. Człowiek ten opierał się na cienkiej lasce, wysadzanej drogocennymi kamieniami. W promieniach dopiero co obudzonego słońca kamienie rozbłysły strzelając różnokolorowymi zajączkami po całej platformie.

Następny inspektor poruszał się wolno. Miałem wrażenie, że w ogóle nie ma w nim kości — coś kisielowatego, zapakowanego w jędrną tkaninę, kiwało się nad schodami nie mogąc się odważyć na pierwszy krok. Człowiek z laską odwrócił się i podał towarzyszowi rękę.

Mięczak oparł się na ręce, przelał się w stronę człowieka. Widziałem, jak trudno mu było utrzymać tę galaretowatą masę.

— One są bardzo mądre — szepnął pełzacz. — To palliotowie. Ciężko im.

— Co im ciężko? zapytałem wcale nie zdziwiony wiedzą pełzacza.

— Ciężko chodzić. Oni żyją w środowisku ciekłym.

— Jak ja — wtrącił się Sienieczka.

Ledwo widoczne lśnienie wokół głowy palliota okazało się przeźroczystym hełmem.

Po zejściu ze schodów na powierzchnię platformy palliot z ulgą — albo to ja poczułem za niego ulgę — rozpłynął się po nawierzchni i domyśliłem się, że gdyby nie skafander inspektor przekształciłby się w kałużę.

Tymczasem z góry zszedł trzeci inspektor. Ten był zręczny, niewiarygodnie szybki, na owadzi sposób chudy; na pasie, który mógłbym objąć palcami dłoni, wisiał szeroki miecz w pomalowanej na różne kolory pochwie. Istota ta miała wąską twarz, jakby ściśniętą pod prasą, wysuniętą do przodu. Oczy skierowane na boki w stosunku do błyszczącego garbatego nosa, wydawały się być oczami owada. Jego ubraniem był szeroki, z mnóstwem pionowych fałd płaszcz, lekki i kołyszący się przy każdym ruchu owada czy powietrza. Trzeci inspektor nie był wysoki, ustępował nawet pod tym względem Irce.

Sponsorzy ustawili się w szeregu przed inspektorami i po kolei występowali do przodu; dobrze słyszałem jak się przedstawiali i prezentowali swoje stanowiska. Używali w tym celu języka sponsorów, inspektorów to nie dziwiło — widocznie taka była umowa.

— Rozumiesz ich? — zapytała szeptem Irka.

— Tak.

— Nie będziemy zajmowali waszego drogocennego czasu — powiedział Sijniko po zakończeniu wzajemnych uprzejmości. — Proszę podejść do ekranów i lunet, zobaczycie odpowiedzi na wiele interesujących was pytań.

Inspektorzy w towarzystwie sponsorów skierowali się do parapetu. Ale owadopodobny chudy inspektor w płaszczu wychylił się najpierw przez parapet i przyglądał się miastu i widocznemu na horyzoncie lasowi, jakby chciał przekonać się, że to naprawdę istnieje.

— Kto to? — zapytałem pełzacza.

— Między władca legionu — odpowiedział pełzacz, nie przejmując się zupełnie czy zdołam go zrozumieć.

— Skąd jest?

Pełzacz dziwnie prychnął, jakby zdziwiony moją ignorancją.

— Z krainy Duchów Zórz — zakomunikował w końcu.

— Dzięki — powiedziałem nie kryją ironii.

— Jak już wiecie — kontynuował tymczasem Sijniko — nasza misja przybyła tu akurat w chwili, kiedy wrzały tu, i nie pierwszy rok, niszczące wszystko atomowe wojny, które praktycznie zrównały z ziemią wszystkie najważniejsze zasiedlone punkty globu i znacznie zmniejszyły populację planety. Ci, natomiast, którzy pozostali przy życiu, w większości wypadków byli nosicielami różnych chorób.

— Radioaktywnych? — zapytał palliot.

— Chemicznych, genetycznych… Mieliśmy przed sobą bardzo trudne zadanie. Trzeba powiedzieć, że niczego podobnego wcześniej nasza cywilizacja nie spotykała.

Sponsorzy gestami i kiwnięciami głów wyrazili aprobatę co do słów pana Sijniko.

— Leczymy tych, których nie mogą wyleczyć miejscowi lekarze. Jeśli natomiast wyleczenie jest w ogóle na Ziemi niemożliwe, odwozimy chorych do nas, do naszych klinik. Przy okazji, po zakończeniu inspekcji miasta zapraszamy was na dół, tam czeka na spotkanie z wami piątka kalek, oczekująca wysłania do Centrum Galaktycznego.

Tam jest Markiza, pomyślałem. Siedzi teraz w niepewności, nie wiedząc czym skończy się nasze starcie ze sponsorami.

— Wszystkie niezbędne dokumenty i taśmy, dokumentujące sytuację na planecie, będą przekazany do dyspozycji szanownym inspektorom po powrocie do głównej bazy — kontynuował Sijniko. — Teraz powiem tylko, że postawiliśmy przed sobą zadanie — odtworzyć życie na Ziemi, co okazało się zadaniem o wiele bardziej skomplikowanym niż sądziliśmy.

— Z tym również zapoznamy się w bazie — powiedział wysoki człowiek, którego zachowanie świadczyło — jak mi się wydało — o tym, że jest szefem inspektorów. Wykonywał gwałtowne gesty i widać było, że się niecierpliwi.

— Oczywiście — od razu zgodził się Sijniko. — Przywieźliśmy was tutaj nie po to, żeby wspominać przeszłość i opowiadać jakich środków i wysiłków kosztuje nas odrodzenie planety. Ale każdy rozmowa, każda dyskusja będzie próżna, jeśli nie poznacie z pierwszej ręki tego, co reprezentuje sobą cywilizacja Ziemi, jak żyją, do czego dążą, jak spędzają swoje dni szeregowi jej mieszkańcy.

Palliot przelewając się podpełzł do parapetu.

— Przestrzegając surowe reguły — w żadnym wypadku nie mieszać się do życia Ziemian — zbudowaliśmy tę wieżę obok zwyczajnego typowego miasta. Jego mieszkańcy, zwyczajni Ziemianie, nawet nie podejrzewają, że są stale obserwowani w celach naukowych. Już od wielu lat nasza ekspedycja, którą w danej chwil mam zaszczyt kierować, stale obserwuje to miasto. Nazywamy je między sobą Typowym miastem.

— A jak oni je nazywają? — zapytał nagle chudy inspektor.