Szybko, nadal w nieznanym mi języku, wypowiedział kilka zdań pełzacz.
Inspektorzy patrzyli na niego, następnie palliot poiwezdiał:
— Nie wierzymy wam.
Mój wzrok przesunął się na ekran.
Przerażenie ścisnęło mi serce: Gustaw był martwy. Kiwał się na sznurze szubienicy, a jego nogi, wyciągnięte czubkami palców w dół, w ostatniej rozpaczliwej próbie sięgnięcia ziemi, wolno kręciły się nad podestem. Kat odsunął się o krk do tyłu.
— Jesteście mordercami! — oznajmiłem.
Irka zrobiło krok do przodu.
— Szanowni panowie inspektorzy — powiedziała. Dziwne, nigdy nie pomyślałbym, że również zna język sponsorów. — Proszę o pięć minut waszego czasu.
— Te wystąpienia to obraza dla nas i naszego zdrowego rozsądku — krzyknął Sijniko.
— Niestety — kontynuowała Irka. Mówiła wolno i z dostojeństwem, naet wydała mi się wyższą niż w rzeczywistości. — Nasez pojawienie się przed wami wygląda zbytnio dramatycznie, ale nie mieliśmy okazji zbliżyć się do was wcześnmiej. Przecież wy jesteście trzymani w centralnej bazie sponsorów, dokąd zawiozą wa również i dzisiaj po tej wycieczce, tłuamcząc tę izolację niebezpieczeństwami czyhającymi na was na Ziemi. Ale to wszystko jest kłamstwem. Chcemy przedstawić zarzuty wobec sponsorów, którzy, wziąwszy na swoje barki prawo do dysponowania naszą Ziemią, nie pokazali cech cywilizowanch istot.
— Czas ukrócić te drwiny z nas! — krzyknął Sijniko.
Popatrzymeł na ekran. Kat w czerwonej koszuli i kominiarz w czarnym cylindrzezdejmowali z szubienicy ciało Gustawa.
— Nie będziemy zajmować waszego czasu i opowiadać o tym. co się wydarzyło na Ziemi w czasie ostatnich dziesięciolecie.
— Macie zartzuty? — zapytał palliot.
— Ja oskrażam — powiedział pełzacz. — Oskarżam sponsorów o to, że przywożą na Ziemię jaja moich współplemieńców, czekają aż wyklują się z nich larwy i zabijają je, żeby zjeść.
— Potwarz! — wrzasnął Sijniko.
— Potwarz — zawtórowali pozostali sponsorzy.
— Widziałem to — powiedziałem. — Pomagałem zabijać malutkie pełzacze. Oskarżam sponsorów o to, że otruli przy pomocy gazu i zabil kilka tysięcy ludzi tylko za to, że taci widzieli śmierć sponsora.
— To ty go zabiłeć! — ułsyszałem głos Sijniko.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ na czoło wysunął się malutki Sienieczka.
— Oskarżam — powiedział chłopiec — sponsorów o to, że dla rozrywki sponsorów przeprowadzają oni doświadczenia nad niami, nad małymi dziećmi, żeby robić z nas domowe pupilki.
— Czy to prawda? — Palliot odwrócił się do Sijniko.
— Potwarz! — powiedział ten.
— Potwarz! — chórem potwierdzili pozostali sponsorzy.
— Możemy polecieć na tak zwaną fabrykę słodyczy, gdzie morduje się małe pełzacze — zaproponowałem.
Jakby wyczuwaszy wahanie inspektorów Sienieczk zrzucił ze siebie swoją błękitną kurteczkę. Wszyscy zoabczyli głębokie blizny skrzeli na jego plecach. Tak go właśnie zapamiętałem — pod jasnym słońem stoi mały chłopiec, rozpostarłszy złączone błoną palce rąk i wolno obraca się, żeby każdy mógł zobaczyć skrzela na jego plecach.
Właśnie Sienieczka okazał się tą kroplą, dzięki której inspektrzy przestali się wahać.
— Żądamy, żeby natychmaist zawieziono nas do ośrodka, gdzie wykonauje się operacje na dziciach.
— Takie ośrodek nie istnieje — powiedział Sijniko.
Opanował się już i nie krzyczał.
Na ekranie, zerkającym do maista, widać było jak mieszkańcy zaczęli dekorować pomost i samą szubienicę girlandami i lampionami — przygotowywali się do święta.
— Możecie wskazać drogę do ośrodka? — zapytał Irkę chudy inspektor o twarzy mrówki.
— Ja mogę — powiedziałem. — Mieszkałem tam. Tam równieśż mieszka sponsor Sijniko.
Wszyscy odwrócili się do niego.
Po krótkiej przerwie on nieczekiwanie dla mnie powiedział:
— Jestem gotów obalić tę pżotwarz. Zaraz zawołam śmiegłowiec.
Odwrócił się i szybko zszedł z platformy. Za nim pośpieszył jeszcze jeden sponsor w mundurze ochrony ładu.
— Nie dajcie im odejść! — krzyknąłem. — Uciekną.
— Nie odważą się — powiedział palliot.
Na platformie zapanowało oczeki3wnaie. Doliczyłem do stu. Inspeltorzy byli całkowicie spokojni. Palliot i wysoki człiowek podeszli do parapetu i zaczęli zmieniać widok na elkranach, przyglądali się życiu w mieście.
— To wszystko klłamstwo — powiedziała Irka. — Myślłicie, że to żywność? To kopie artykułów żywnościowych!
Inspektorzy nijak nie mogli zrozumieć po co luziom „sprzedaje się” atrapy żywności.
Kilku sponsorów, którzy pozostali na platformie, cicho rozmawiało ze sobą; czułem jaka bije od nich nienawiść.
Pełzacz podszdł do niewysokiego chudego inspektora z obliczem mrówki i rozmawiał z nim.
I w chwili, kiedy zrozumiałem, że Sijniko nigdy już nie wróci, jego zielona żabia głowa wysunęła się z luku.
— Zaraz prtzyleci śmiegłowiec — zakomunikował on. — I polecimy tam, gdzie wskaże ten zabójca! — Oskarżającym gestem wskazał palcem na mnie.
A ja zastanawiałem się — co dalej? Dobra, uwirerzą nam inspeltorzy, a co oni mogą zrobić? Czy nie za bardzo naiwną był nasza akcja? Pędziłem w strumieniu zdarzeń i wydarze: i ani razu nie zastanawiałem się jakie mogą być prawdziwe wyniki naszego działania.
Palliot przelał się do mnie i pytał o życie pupilka, ale nie potrafiłem mu dobrze wszystkiego przekazać, ponieważ nie zgadzały się nam proste życiowe pojęcia.
Dopiero po dwudziestu minutach po powrocie Sijniko zawisł nad nami duży śmigłowiec, ten sam, którym przylecieli inspektorzy.
Wsiedliśmy do niego. Staraliśmy się stać tak, żeby między nami i sponsorami byli inspektorzy. Zawzse baliśmy się sponsorów. Ja też się boję.
Poszedłem do przodu do pilota. Obok mnie, jakby dodając mi ducha, stał inspektor z obliczem mrówki.
Powiedziałem piltowi-sponsorowi dokąd ma lecieć. Ten nie chciał mnie słuchać i nie podporządkował się inspektorowi. Dopiero kiedy do kabiny przyszedł Sijniko śmietgłowiec wziął kurs na dworek i stadninę pupilków.
Nie było trudno je znaleźć.
Po kolejnej pół godzinie niespiesznego lotu przed nami pokazała się znajoma willa z kolumnami.
— Tutaj! — krzyknąłem.
Śmigłowiec wolno wylądował na dużej polanie. Z prawej była willa, z lewej — betonowe kostki laboratoriów i domów.
W stadninie było tak cicho, że najpierw pomyślałem, że dzieci leżakują po obiedzie. Ale do obiadu było jeszcze daleko.
Poprowadziłem porocesję do willi.
Sponsorzy szli z tyłu, pan Sijniko udawał, że trafił tu pierwszy raz w życiu.
Wszystkie jadalnie, sypialnie, korytarze były pust4e. Nie tylko że nie było tu wychowanków, nie było też kucharek, pomywaczek i wychowawczyń.
— Gdzie oni są? — zapytałem Sijniko. — Coście z nimi zrobili?
Sijniko był niewzruszony.
Nie powiedział ani słowa również podczas drugiego przemarszu po stadninie, kiedy prowadziłem inspektorów do laboratoriuzm, gdzie pracowali Ludniła i Awtandił.
Buło puste.
Co prawda jakieś przyrządy stały pod ścianami i na stołach. Ale ani śladu człowieka…
Po następnej pół godzinie zebraliśmy się na polanie przy śmigłowcu.
— Teraz się przekonaliście? — zapytał Sijniko.
— Tak — powiedział inspektor palliot. — Przekonaliśmy się. Tu nie ma nikogo.