Oglądałem w telewizji również filmy pejzażowe. Pokazywały przyrodę i zwierzęta. Kiedy ludzi było za dużo przyroda znalazła się o krok od zguby. Teraz, kiedy ludzi było mniej, przyroda znowu bały cudowna. Sponsor lubili oglądać długie, wieloodcinkowe pejzażowe filmy — „Dżungla Amazonki”, „Pustynie Antarktyda” i inne, dlatego nieźle znałem się na obyczajach i naturze pingwinów i anakond, chociaż nie miałem pojęcia jacy ludzie żyją w tych okolicach. I czy w ogóle żyją.
Widziałem też taśmy o życiu w tych światach, skąd przylecieli sponsorzy. Ale, uczciwie mówiąc, niczego z tych filmów nie zrozumiałem, bo byłem głupi i niewykształcony. A gdy pytałem o coś panią Jajbłuszko niezmiennie odpowiadała: „Ty, głuptasie, nie zrozumiesz”.
Zresztą, wtedy gdy uciekałem z rodzinnego domu w niewiadome, nie myślałem o Ziemi czy Galaktyce, zastanawiałem się, gdzie mogę się ukryć, gdzie mogę przeczekać pościg. Wiedziałem, że na pewno będą mnie ścigali, byłem świadkiem takich pościgów, i — sądząc po opowieściach sponsorów i pupili, zbierających się przy supersamie — takie łapanki zawsze kończyły się ujęciem i surowym ukaraniem człowieka, który ośmielił się nadużyć zaufania sponsorów.
Z prawej od domu szeroka betonowa droga prowadziła do bazy sponsorów, gdzie pracował mój pan; uciekać w tamtą stronę to jakby samemu skierować się do rakarni. W lewo, do centrum, sklepów i miejsc zbiorowego wypoczynku sponsorów, też nie wolno. Zostawała droga przez tyły domów, po pustkowiu, na miejski śmietnik, miejsca tajemniczego, wstrętnego, które szefowie bazy wciąż zamierzają zlikwidować i zbudować tam tor do wyścigów na transporterach opancerzonych, ale ciągle nie mogą się zmobilizować, co często krytykował w trakcie domowych rozmów pan Jajbłuszko. Stamtąd, od strony śmietnika, często dochodzą fale ohydnego smrodu, wtedy wszyscy w mieście zamykają okna i włączają klimatyzację. Na śmietniku, jak słyszałem, ukrywają się bandyci i włóczędzy. Czasem urządza się na nich obławy a pojmanych zawozi do rakarni, a gdy ucieknie pupil albo dojdzie do kradzieży, to na śmietnik kieruje się sprawiedliwy gniew sponsorów.
Mimo to biegłem właśnie na śmietnik — nie znałem innego miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Tym bardziej, że za śmietnikiem, jak mi opowiadali inni pupile, zaczyna się Wielki Las, który ciągnie się aż do Australii, to znaczy strasznie daleko. A w lesie rosną jagody i owoce, więc można zostać Robinsonem i nawet zbudować chatkę — jeden menel, który w ubiegłym roku przedostał się do sali relaksu pupili za chleb opowiadał nam takie stare historie. Wtedy się z niego śmiałem, a teraz, jak widzicie, przydało się!
Już się zorientowali co do mnie: daleko stąd zaczęła wyć syrena, co oznaczało „Człowiek uciekł!”, „Niebezpieczeństwo!”; potem przez wieczorne niebo przemknął i zgasł długi promień reflektora. Do moich uszu dotarł hałas silnika śmigłowca.
Będą potrzebowali kilku minut, żeby mnie ująć, zaci ” gnąć z powrotem i przykładnie ukarać. Najpewniej poślą mnie „na mydło, jak żartowała pani Jajbłuszko, ale, może, moi państwo poręczą za mnie — w końcu nie jestem im obcy! Wtedy mnie wykastrują i wezmą na łańcuch.
Tylko nie to!
„Co ta dziwny bunt wymyśliłem?” — pytałem sam siebie, uciekają coraz dalej od domu i kątem oka odnotowując jak zapalają się światła w oknach sponsorów, jak zbierają się na długie polowanie: uciekł człowiek!
Smietnik znajdował się na miejscu, niegdyś istniejącego w tym miejsce ludzkiego miasta Tarusy, lezącego nad rzeką. Miasto było brudne, rzeka przepełniona chemicznymi odpadami — wszystko to zagrażało planecie. Tak więc po przybyciu kosmitów postanowiono miasto, jako źródło zarazy, zamknąć, a ludzi przenieść.
Smietnik wydezynfekowano, w pobliżu zbudowano bazę o miasteczko dla sponsorów, i stopniowo śmietnik odżył — przecież trzeba gdzieś wyrzucać śmieci sponsorów!
Smietnik zajmował ogromny płaski stok, który prowadził od bazy do rzeki.
Kiedy, zdyszany, dobiegłem do śmietnika, jego bezkształtne wzgórza w mroku wydawały mi się nie mieś końca.
Zatrzymałem się.
Póki biegłem miałem ceclass="underline" dobiec do śmietnika, a na miejscu stanie się jasne, co robić dalej.
No więc dobiegłem do śmietnika i nie wiedziałem, co dalej?
Wejść pomiędzy wzgórza, skąd dolatywał mdły ciężki odór gnicia, znaleźć tam jakąś dziurę czy kryjówkę… i umrzeć?
A może, korzystając z ciemności, podążyć do niekończącego się lasu i zostać jego mieszkańcem?
Nie mogąc się zdecydować poszedłem na śmietnik, starając się wpatrzeć jakąś ścieżkę.
Wszedłem do świata, w którym piętrzyły się hałdy puszek po konserwach, kości, połamanych przedmiotów, rozbitych naczyń, kart komputerowych, wyschniętych jakichś trocin — niewiele widziałem w ciemności, ale, rzecz jasna, moja fantazja pozwalała mi widzieć to wszystko jak w dzień.
Całe moje czyste, umyte jestestwo sprzeciwiało się konieczności zbliżenia do stert pomyj — tym bardziej że — nie mając obuwia — najpierw nadepnąłem na coś śliskiego, potem wsadziłem piętę w ciepłą miękką kupę i niemal natychmiast potem trafiłem na brzeg puszki po konserwach.
Po co tu przyszedłem? Czy nie lepiej wrócić do domu i pokajać się? Zgodzić się na operację? Ale natychmiast zrozumiałem, że operacja już teraz nie wystarczy. Pupil-uciekinier to źródło wirusów i infekcji, psychicznie niestabilny i niebezpieczny dzikus, i nie ma dlań innej drogi — do rakarni!
Pokryty wzgórzami stok zamarł w ciszy i wyczekiwaniu — wydawało mi się, że nie jestem tu sam, chociaż ani dźwięków, ani poruszenia nie odnotowałem.
Zamarłem, zastanawiając się, co robić dalej, i nie wiadomo, ile jeszcze bym się zastanawiał, ale dał się słyszeć zbliżający hurkot śmigłowca — jego reflektor już szperał po ziemi, i zrozumiałem, że za chwilę mnie wymaca.
Przerażony rzuciłem się w kierunku śmietnika, nie zwracając uwagi na ból stóp. Dążyłem do sterty cegieł, z której wystawał fragment ściany — przylgnąłem do niego plecami, mając nadzieję, że odgrodzi mnie od reflektora.
Warkot śmigłowca rozległ się tuż nad moją głową, niczym czarna ryba pojawił się nade mną, a reflektor ustawił przede mną jaskrawą ścianę. Jego promień skręcał ku mnie, zamierzając sprawdzić, czy nie ukrył się ktoś za fragmentem ściany; już chciałem rzucić się na ziemię i spróbować zakopać się w śmieciach, gdy zobaczyłem, że przy samej ścianie, o dwa kroki ode mnie znajduje się czarna dziura. Może bym i nie zobaczył tego, ale w tym momencie z dziury wysunęła się ludzka głowa i schowała się ponownie, ten właśnie ruch przyciągnął moją uwagę.
W takiej chwili trudno jest zapamiętać szczegóły własnego zachowania. Nie pamiętam swoich ruchów, ale znalazłem się w czarnym otworze, upadłem, uderzając o metalowe klamry, plusnąłem w śmierdzącą ciecz, wyprostowałem się, żeby w niej nie utonąć i uderzyłem tyłem głowy o strop podziemnego korytarza. Na kilka sekund straciłem przytomność, potem otworzyłem oczy — uderzyło w nie ostre światło — i krzyknąłem: