Выбрать главу

— Nie wierzę, że jeste4ś z fabryki słodyczy — powiedziałem kiedyś do pełzacza. — Gdyby cię Irka stamtąd wykradła jako larwę, to nic byś nie wiedział.

— A ja właśnie nic nie wiem — odpowiedział pełzacz.

— Nie łżyj, od dawna cię obserwuję — powiedziałem. — Znasz jakiś zupełnie obcy mi język — używałeś go w rozmowie z inspektorami, a sponsorzy cię nie rozumieli.

— To mój język — powiedział pełzacz.

Żeby pokazać, że rozmowa ze mną mu się znudziła odpełzł w bok i zaczął spulchniać ziemię w poszukiwaniu robaków.

— Nie miał kto cię nauczyć.

— Irka pomogła.

— Od dawna się ukrywasz?

— Od niedawna — odpowiedział pełzacz.

— I tak ci nie wierzę.

— Jeśli nie jestem z fabryki słodyczy, to skąd? — zapytał pełzacz odwracając się do mnie. Z jego ust zwisał długi tłusty różowy robak, pełzacz upychał go do paszczy ostrymi pazurami.

Odwróciłem się.

Potem, kiedy dopiłem herbatę, a on się najadł, pełzacz wyrównał kawałek ziemi przy ziemiance i zaczął rysować mi mapę, według której dojdziemy do sztabu sił powietrznych, gdzie na nas czeka Irka.

Narysował rzekę, las, wsie i miasteczka, przez które mieliśmy iść czy których należało unikać. Rysował z niezachwianą pewnością, co jeszcze bardziej przekonało mnie, że nie jest tym. za kogo się podaje. Ale nie miałem pojęcia kim może być naprawdę.

Kiedy zarzuciłem mu, że gąsienica z fabryki słodyczy nie może znać ziemskiej geografii, pełzacz nie spierał się ze mną, a tylko powiedział:

— Skoncentruj się, Tim. Chcę, żebyś zapamiętał drogę.

— Po co, skoro ty znasz?

— Jeśli mnie zabiją albo zachoruję to znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia — powiedział mentorskim tonem pełzacz. — Słuchaj więc, co ci mówią mądrzy ludzie.

— To ty niby jesteś tym mądrym człowiekiem?

— Przepraszam, zażartowałem — powiedział pełzacz.

Rysował i rysował, a ja zrozumiałem, że nasza trasa wiedzie przez znane mi miejsca, że znajdziemy się na tym wysypisku, gdzie po raz pierwszy spotkałem w podziemiu Markizę i Irkę, a to znaczy… To znaczy, że będziemy zupełnie blisko mojego rodzinnego miasta.

I jak tylko to sobie uświadomiłem, od razu strasznie zachciało mi się zajrzeć do domu państwa Jajbłuszko, przejść się po ulicy, na której marzyłem o nowej obroży, a najważniejsze… Nie od razu przyznałem się sam przed sobą — najbardziej chciałem zobaczyć młodą pupilkę z sąsiedniego domu.

Minął ponad rok od czasu, kiedy uciekłem od Jajbłuszków. A wydawało się, że minęło już całe długie życie.

W ostatnich miesiącach nawet nie wspominałem o domu, ale kiedy przypomniałem go sobie, ścisnęło mi się serce.

Słuchałem roztargniony pełzacza, udając, że zapamiętuję wszystkie ścieżki, a pełzacz czuł, że bijam w obłokach. Z włściwym mu nudziarskim uporem zmusił mnie, żebym przeszedł po mapie od ziemianki ojca Mikołaja do sztabu Sił Powietrznych, i musiałem trzykrotnie zaczynać podróż, zanim wszystkiego nie zapamiętałem. Wtedy pełzacz ułożył się na plecach na nagrzanym przez słońce stoku. Pazurki jego krótich łlap sterczały na boki pancenrego tułowia. Policzyłem: trzy pary rąłk, trzy pary nóg. Nieładnie. Brzuch żółty, pasiasty, oczy przykrywa biała błona, nicyzm u śpiącej kury. I z tą istotą mam kilka dni przemierzać wrogą krainę? I mieć nadzieję, że uratuje mnie, jeśli noś pójdzie nie tak?

— O czym myślisz*? — zapytałem pełzacza.

— Śpię — odpowiedział. — Nie przeszkadzaj.

Powiedziałem pełzaczowi, że przespaceruję się. Pełzacz odpowiedział: „Tylko ostrożnie”. Całym sobą wyczuwał niebezpieczeństwo. „Spokojna głowa” — powiedziałem mu, chociaż też czułem niebezpieczeństwo. Ale nie chciałem się przyznać, tym bardziej przed sobą.

Nasza kryjówka znajdowała się pod ogromną stertą chrustu, tam znajdowało się wejście do pokrytej darnią ziemianki. Rozebrałem się do naga.

— Nie weźmiesz broni? — zapytał pełzacz.

— Jeśli w misteczku zobaczą ubranego człowieka zastrzelą go bez ostrzeżenia. Przecież wiesz, jak się nas boją.

— Bez broni niebezpiecznie — nie ustawał pełzacz.

— Wrócę około dwudziestej trzeciej — powiedziałem. — Jakby co nie szukaj mnie.

— Nie pouczaj mnie, nie jestem dzieckiem — obraził się pełzacz i zwinął się w kłębek na klepisku.

Nie lubię paradowaś nago, jak domowy pupilek… Przemknąłem, czasem upadając w wysoką zachwaszczoną trawę, czasem przebiegając między porośniętymi burzanem kupami śmieci, do peryferii osiedla, udekorowanego zmierzchem i nielicznymi latarniami. Dalej, za pasmem krzewów zaczynały się betonowe i tytanowe czapy umocnionej bazy.

Wyszedłem na ulicę miasteczka i poszedłem po chodniku, ocierając się plecami o płoty i ściany domów, pochylając się i starając pozostać niezauważonym. Tak właśnie powinien zachowywać się mieszkaniec śmietnika, któremu udało się do tej pory nie trafić do rakarni, ale przygotowanemu na taki los. Nawet kulałem z lekka i powłóczyłem nogą.

Szedłem ostrożnie ale pewnie. W tej godzinie zmierzchu miałem mało szans spotkać sponsora — nie lubią zmroku i kryją się przed nim za stalowymi żaluzjami w swoich betonowych domach. Zawsze jednak pozostawała możliwość spotkania z milicjantem czy ruchomym patrolem.

Udało mi się przejść centrum szybko i bez przygód. Dom towarowy był już zamknięty, ale w oknach jeszcze paliło się światło — podliczano utarg. W sali dla pupilków, gdzie sponsorki zostawiają swoich udomowionych pupilków, w czasie gdy zajmują się zakupami albo siedzą w kawiarni, panował ciemność. Oczekiwałem, że coś we mnie drgnie — nostalgia, czy po prostu wspomnienia, ale nic takiego się nie stało. Zresztą — kto lubi wspominać o swojej zwierzęcej przeszłości? Pytałem o to wielu swoich towarzyszy, ale nikt nie chciał pamiętać. Tego nie było. Tego być nie mogło…

A oto mój dom!

Boże, jaki szkaradny! Betonowy sześcian z wąskimi oknami, dokoła zapuszczony trawnik i basen bez wody z warstwą mułu na dnie. W oknach światło. Nie podchodziłem do drzwi — tam działało pole ochrony. Wystarczy podejść, by uruchomić syrenę na całe miasto.

Przeskoczywszy przez niski żywopłot, poszedłem przez trawnik do okna salonu i popatrzyłem do środka.

Salon — jakże umowne to określenie! — był, jak się należy, szarym i pustym pokojem. Z jednej strony na ścianie — ekran. Na nim pokazywany są oficjalne wiadomości i oficjalny program rozrywkowy. Z drugiej strony pokoju szeroka metalowa ława, na której obok siebie siedzą sponsorzy — pan i pani Jajbłuszko. Jednakowi, pokryci łuskami, zieloni, masywni, dwukrotnie przewyższający człowieka wzrostem i dziesięciokrotnie siłą. Ich pyski pozbawione są mięśni i dlatego sponsorzy nie wiedzą, co to mimika. Wydaje się więc, że są posągami, statuami bliźniaków w stanie katatonii.

I te kreatury były kiedyś moją panią i moim panem?! Tymi, przed którymi drżałem? To były wzorce mądrości? Chciałbym się uśmiechnąć, ale nie mogłem — wszak to ja byłem żałosny, ponieważ byłem ślepcem.

Nagle pani Jajbłuszko poruszyła się — coś, co znajdowało się na podłodze zwróciło jej uwagę. Zielone cielsko wolno pochyliło się, łapa opadła do podłogi. Wstałem na czubki palców i zobaczyłem, że u stóp pani Jajbłuszko stoi kołyska, a w niej, zadarłszy ku górze nóżki, upaja się rozkoszą niemowlę. Ozdobiona pazurami łapa Jajbłuszko delikatnie dotknęła głowy chłopczyka i pogłaskała go; wargi malca drgnęły, pani wyciągnęła do niego butelkę.