Выбрать главу

— Kiedy wyrzucimy już stąd w diabły — powiedziałem — to najpierw zwrócimy ci twojego malucha.

— Nie mów tak! Nie myśl nawet, to niebezpieczne!

— Czyżbym i ja był taki?

— Jaki?

Pogłaskałem ją po ramieniu, odsunąłem ciężkie pasma włosów.

— Nie waż się mnie dotykać!

— Zaraz sobie pójdę, nie bój się.

— Będę krzyczała! Nie waż się mnie dotykać! Jesteś brudny!! Brzydko pachniesz!

Jej głos wzniósł się do niebezpiecznej wysokości — nie kontrolowała swojego strachu przede mną, strachu utrefionej pudliczki przed podwórzowym kundlem.

— Odejdź, odejdź, odejdź!

Ogarnięty goryczą zacząłem wycofywać się, wiedząc, że jej głos już zaalarmował sponsorów. Mają zadziwiający słuch — żeby tak ludzie mieli taki!

Pierwszy pojawił się podrośnięty żabaczak. Rozgniewani czy wystraszeni sponsorzy poruszają się z szybkością pantery. Żabczak przemknął przez trawnik jak czarny pocisk, wystrzelony z olbrzymiej armaty.

Nie usłyszałem go, ale zdążyłem się usunąć.

Nie wyhamowawszy żabczak wyrżnął w ścianę, i, mimo że ta były z grubego betonu, miałem wrażenie, że dom kiwnął się.

Póki żabczak odwracał się wpadłem w krzaki i zamarłem tam.

Otworzyły się drzwi. Mój zastępczy ojciec, pan Jajbłuszko, który, zresztą, nigdy mnie nie kochał, ponieważ nie kochał niczego, co nie było pokryte zieloną łuską, pojawił się w progu. Widząc coś matowo połyskującego w jego dłoni zrozumiałem, że tatunio wyszedł na spacer dobrze uzbrojony. A ze mnie niezły sentymentalny kretyn, powiedziałem sobie. Niekiepskie sobie wymyśliłem spotkanie z lekkomyślną młodością.

Sponsorzy zamarli. Jeden z łbem przytulonym do ściany, drugi na progu. Czekali czy nie westchnę, nie poruszę się, żeby wykorzystać każdy odgłos i zakończyć mój żywot.

Nie ruszałem się, nie kichałem i nie oddychałem. Do takiego życia już przyzwyczaiłem się. I wszystko był się upiekło, gdyby nie sprytny żabczak, który całym cielskiem odwrócił się do Inny i, niespiesznie sunąc na nią, zażądał:

— Gdzie? Gdzie on? Mów! Mów, nie milcz, bo cię ukarzę!

W powieściach wierna ukochana zaciska śnieżnobiałe ząbki i milczy mimo tortur.

— W krzakach! Tam! — wrzasnęła Inna. — On chciał na mnie, chciał mnie…

Szybciej, boję się go!

Rzeczywiście była potwornie wystraszona! W nienawiści do mnie też była szczera, ponieważ chciała przypodobać się sponsorom i uratować swoje widzenia z synem.

Zobaczyłem, że tatunio Jajbłuszko przesuwa dźwigienkę na lufie z ognia skumulowanego na szerokie pasmo — zamierzał wypalić krzaki wraz ze mną, i nikt nie zamierzał się z nim o to wykłócać.

Jeszezce sekunda i będzie za późno na ratunek…

Na czworakach, jak chart, rzuciłem się w prześwit wzdłuż żywopłotu.

Wieczór rozjarzył się oślepiającym zielonym światłme strzału.

Stożek zabójczego promienia sięgnął gwiazd, spalając na swojej drodze wszystko, co mogło się poruszać i oddychać — motyle, ptaki, komary… Następnie usłyzsałem głuche tąpnięcie. Kontur sponsora zniknął z oczu…

Z powodu tej zawieruchy za plecami zatrzymałem się dopiero za śmietnikiem, w burzanie. Zatrzymałem się i zacząłem zastanawiać — dlaczego papcio strzelał nie we mnie a w niebo? Sponsorzy nie popełnaiją takich błędów.

Obok mnie brzęknęła puszka po konserwach.

— Kto? — zapytałem samymi wargami.

— Ja — odpowiedział pełzacz. — Cudem zwialiśmy.

— To ty tam byłeś?

— Znudziło mi się czekać, poszedłem za tobą. Zdążyłem go złapać za nogi i zsarpnąć. Dobrze wyszło?

Pełzacze są strasznie silne. W niektórych rzeczach mogłyby nsawet rywalizować ze sponsorami.

— Bomba — powiedziałem. Leżałem bez sił.

— Czas wiać — oświadczył pełzacz. — Będą przeczesywali okolicę.

— Chwila.

Usiadłem. W głowie mi się kręciło — widocznie biegłem szybciej, niż mope normalny człowiek.

— Fajna dziewczyna — powiedziałem. — I synka kocha.

— Opowiesz mi kiedyś — rzerkł pełzacz. — Zawsze mnie dziwiły wasze ludzkie obyczaje.

Poczuliśmy się bezpieczni dopiero kiedy oddaliliśmy się jakieś 5 klilometrów od miasteczka.

Odpoczęliśmy na starej szaosie. Jej asfalt długo walczył z roślinnością, ale w końcu poddał się, popękał, powstały w nim dziury, z których wyrastały trawa i krzewy; w więdszych zapadliskach pojawiły się drzewa. Ale na pewnych odcinkach asfalt trwał w całości i po szosie i tak łatwiej było iść niż po dziewiczym lesie.

Po godzinie znaleźliśmy się nad rzeką. Kiedyś jej bvrzegi spinał żelazny most, ale środkowe przęsła zapadły się, przejść po nim się nie dało.

— Możemy przepłynąć trzymając się belki — powiedziałem. — Widzisz, tam leży na brzegu?

Pełzacz nie odpowiedział.

Odwróciłem się. Pełzł wolno po szosie, odstawał ode mnie o niemal sto metrów.

— Co z tobą? — zapytałem. — Zmęczałeś się?

Pełzacz nie odpowiedział. Pełzł miarowo, podciągając ogon do przednich łap i podnosząc środkowy segment ciała. Duże oczy patrzyły do przodu. Bura szczecina na splecah nastroszyła się.

Uznałem jego milczenie za wynik niewystarczającego wychowania, jakie przeszedł w fabryce słodyczy. Zacząłem szuwać się w dół, do belki. Ale w połowie odległości odwróciłem się do pełzazca i zapytałem:

— Słuchaj, nawet nie wiem — możesz trzymać się belki?

Nie wątpiłem w pozytywną odpowiedź — przecież razem przedostaliśmy się do Wieży, trzymają się liny, przeciągniętej przez Sienieczkę. Co prawda, do dziś miałem jeszcze blizny na plecach.

— Czekaj — powiedział pełzacz. Jego głos brzmiał dziwnie. Chciałem wspiąć się do niego, ale pełzacz sam zsunął się do mnie.

— Co ci jest?

— Nie… mogę — powiedział. — Nie mogę iść!

Jego słowa mnie zmartwiły — trzeba będzie szukać tratwy albo czegoś wystarczająco pewnego, żeby przewiźć go na drugi brzeg.

Pełzacz zwlaił siż bez sił umoich stóp, z przrażeniem zobaczłem, że sieść na jego grzbiecie czeęściowo wypadła. Przejechałem dłonie po grzebiecie pełzacza suche źdźbła szczeciny kruszyły się i opadały na brzeg. Zrozumiałem, że najbardziej podobne to jest do napromieniowania atomowego — weidzałem to od Jajbłuszków. Zawsze bali się napromieniowania. Pani Jajbłuszko mawiała:

— Poczekaj, trafisz pod wiązkę promieniowania — wypadną ci wszytkie włosy.

— Pełzacz — powiedziałem. — Źle się czujesz?

— To nic — odpowiedział z wysiłkiem. — Pomóż mi tylko dostać się do sztabu. Nie porzucaj mnie.

— Bzdury pleciesz — powiedziałem. — Dlaczego mam ciebie porzucać?

— Nie mogę iść…

— Leż i odpoczywaj — poleciłem. — Leż i nie choruj, a ja poszukam, na czym się przedostaniemy się na drugi brzeg.

Ale nie było na czym się przedostać. Jasne jak słońce, że nie ma żadnego środka przeprawy. Belka? Może pójdę wzdłuż brzegu aż znajdę drugą? Chociaż z dwu belek i tak nie zbuduję statku.

A lina? Nie mam sznura!

— Nie ma rady — powiedziałem. — Będziesz musiał płynąć na belce.

— Co mówisz? — Z trudem mnie rozumiał.

— Popłynę za belką, a ty wdrapiesz się na nią, chwycisz pazurami i będziesz się trzymał. A ja będę popychał. Jasne?

— Jasne — odpowiedział pełzacz. — Nie porzucaj mnie…

— Pełznij w dół.

Mój towarzysz starał się pełznąć, ale nic mu nie wychodziło, poruszał się z trudem, jakby ktoś nadział go na trzpień, przez co nie potrafił się zgiąć.