Musiałem go objąć, oderwać od ziemi i ciągnąć w dół. Prościej byłoby po prostu poturlać go, jak kłodę, ale bałem się uszkodzić mu jakiś organ wewnętrzny.
Ułożyłem go na piasku nad wodą. Potem zzułem buty, wsunąłem je do worka, koszulę — też. Zaciągnąłem mocno sznury.
— Słyszysz mnie? — zapytałem pełzacza.
— Tak — odezwał się.
Spróbowałem czy belka łatwo oderwie się od brzegu. Na szczęście nie osiadła mocno na piasku. Podniosłem pełzacza i ułożyłem na belce.
— Trzymaj się teraz! — poleciłem.
Usłyszał mnie — jego szpony wysunęły się do oporu i wczepiły w korę.
— Pomęcz się trochę.
Dno zapadło się zaraz przy brzegu.
Pchnąłem belkę i zrobiłem krok za nim. Ale nie obliczyłem dobrze jak szybko opada dno — krok i już nie poczułem dna! Wypuściłem koniec belki i zapadłem się z głową pod wodę.
Gdy wypłynąłem zobaczyłem, że belka dość szybko oddala się ode mnie i wolno obraca się wokół osi podłużnej, tak że pełzacz jest już nie na wierzchu, a z boku — jeszcze chwil i znajdzie się w wodzie.
— Tim! — dobiegł mnie wystraszony głos pełzacza.
Jestem kiepskim pływakiem, ale tak mocno zacząłem walić rękami o wodę, że dogoniłem belkę szybciej, niż zdążyła zanurzyć pełzacza w wodzie.
Płynąłem machając nogami i popychając belkę przed sobą, a ona ciągle starał się okręcić i utopić pełzacza. A drugi brzeg jakoś się nie przybliżał. Zmęczyłam się tak, że wydawało mi się — jeszcze chwila i puszczę tę cholerną belkę z tym znienawidzonym pełzaczem-symulantem, któremu po prostu nie chce się płynąć.
Na szczęście te jadowite myśli nie zdołały opanować mojej świadomości — nieoczekiwanie belka uderzyła w dno. W następnej chwili poczułem je kolanami. Okazało się, że drugi brzeg był płaski, a mielizna ciągnie się niemal od połowy nurtu.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziałem do pełzacza, ale ten się nie odezwał. Miła zamknięte oczy, szczecina na plecach niemal całkowicie wypadła, odsłaniając jego chitynowy pancerz.
Z trudem oderwałem pełzacza od belki. Wcale mi nie pomagał, był całkowicie skostniały. Jego ciało było gorące, a usta pulsowały.
— Tim… — usłyszałem zbliżywszy ucho do jego ust. — Nie porzucaj!…
Obułem się, włożył koszulę i spróbowałem zarzucić sobie pełzacza na plecy. Nie odzyskałem jeszcze po chorobie pełni sił i dlatego dwudziestopięciokilowy pełzacz wydał mi się strasznie ciężki.
Znalazłem na drugim brzegu byłą drogę asfaltową i powlokłem się po niej, omijając dziury i szczeliny.
Pomyślałem: jak to dobrze. że pełzacz zmusił mnie, żebym zapamiętał marszrutę. Wiedziałem, że musimy iść tą drogą aż do dużego białego słupa, przy którym trzeba skręcić na drogę gruntową, a ta zaprowadzi nas przez las do ruin osiedla, gdzie powinien na nas czekać samochód.
Do białego słupa było z dziesięć kilometrów. Ale mnie wydało się, że ze dwa razy dalej. W każdym razie wlokłem się tam ponad trzy godziny. Z każdym krokiem przeklęty pełzacz stawał się coraz cięższy, a ja coraz częściej waliłem się bez sił na pobocze drogi, a postoje stawały się coraz dłuższe.
Zacząłem się obawiać, że pełzacz zemrze zanim doniosę go do sztabu. I wcale, zresztą, nie byłem pewien czy tam znajdzie się lekarz. który zna się na tajemniczych chorobach pełzaczy. Ale póki co pełzacz żył — był gorący i czasem po jego ciele przebiegał skurcz. Jednocześnie zesztywniał jak pal i jakbym nim nie obracał i tak uciskał mnie w ramię.
Przestałem już wierzyć w biały słup, kiedy w końcu go zobaczyłem. Zwaliłem się obok niego i odpoczywałem chyba z pół godziny, łudząc się nadzieją, że Irka pomyliła się i przyśle samochód właśnie do słupa, a nie do zrujnowanego osiedla.
Było gorąco, męczyło mnie pragnienie. Rozumiałem, że leżąc tu pogarszam tylko swój stan i dodatkowo męczę biednego pełzacza. W końcu więc przeklinając przez zęby wciągnąłem go sobie na plecy i zataczając się, poszedłem do lasu po wąskiej wijącej się ścieżce, z głębokimi koleinami, pomiędzy którymi rosła bujna trawa.
Stopniowo okolica obniżała się i wionęło wilgocią. Ale upał nie zmniejszał się, dokoła mnie, boleśnie kąsając, kręciły się końskie muchy. Nawet nie miałem jak się od nich opędzać.
Nagle zobaczyłem, że z prawej ode mnie mignęła woda. Zrzuciłem dobijający mnie ciężar i rzuciłem się do malutkiego jeziorka, otoczonego turzycą. Z trudem dotarłem do wody — brzeg był tak grząski, że ugrzęzłem niemal po pas, zanim mogłem się napić. Piłem z rozkoszą, ale nie mogłem wziąć ze sobą zapasu, co prawda, według moich obliczeń, cel wędrówki był już blisko.
Namoczyłem koszulę, żeby przynajmniej zwilżyć mokrą tkaniną ciało mojego nieszczęsnego współtowarzysza podróży, odwróciłem się., wyciągając jednocześnie nogi z czarnego bagna…
I z przerażeniem zauważyłem, że mój pełzacz nie jest już sam.
Nad nim, pracowicie turlając nieruchome ciało łapą i usiłując otworzyć go jak ostrygę, stał brunatny niedźwiedź. Mruczał i jakby mamrotał coś do siebie, najwyraźniej zły, że nie może dobrać się do smacznego mięsa.
— Ach, ty bydlaku! — wrzasnąłem wymachując koszulą. — Ty go tu przywlokłeś? Nosiłeś go?
Z niewiadomego powodu właśnie ten mój wyczerpujący wysiłek wydały mi się w tym momencie najpoważniejszym argumentem, żeby nie pozwolić niedźwiedziowi na porwanie zdobyczy.
Niedźwiedź zwrócił na mnie uwagę, kiedy zacząłem wymachiwać koszulą jak sztandarem. Moje koszula gonie wystraszyła. Wstał na tylne łapy i ryknął ponuro; pokazał przez to, że nie zamierza dzielić się ze mną swoją zdobyczą.
Zwierz ruszył w moim kierunku, a ja dopiero wtedy przypomniałem sobie o swoim nożu.
Wyszarpnąłem go. Akurat na czas, ponieważ czerwony pysk, okolony żółtymi zębami, był tuż-tuż, więc wbiłem nóż w brzuch niedźwiedzia, ale nie udało mi się ustać na nogach — drapieżnik z rozpędu zwalił mnie z nóg i wytrącił z ręki nóż.
Po uderzeniu o ziemią na kilka sekund straciłem przytomność, ale zaraz ją odzyskałem, nie w brzuchu niedźwiedzia, a na swobodzie. Czy to wystraszyło go moje uderzenie, czy zrobiło mu się żal mnie i pełzacza — usłyszałem tylko trzask gałęzi i, odwróciwszy się, zobaczyłem plecy tył niedźwiedzia, ginącego w zaroślach.
Z trudem podniosłem się, odszukałem nóż — krwi na nim nie było, pewnie nie zdołałem przebić warstwy tłuszczu. Poszedłem do pełzacza.
Niedźwiedź nie zdążył zrobić mu krzywdy. Odwrócił tylko na bok.
Pochyliłem się nad pełzaczem. Krew z mojego podrapanego ramienia kapała na jego ciało. Przycisnąłem do rany koszulę, zapomniawszy, że przyniosłem ją, żeby ochłodzić pełzacza, wziąłem go na ramię i poszedłem dalej, ponieważ w tym czasie sens życia i bodziec do poruszania się polegały tylko na tym, żeby donieść tego przeklętego owada.
Nie zauważyłem jak wyszedłem na lukę w lesie — ulicę zrujnowanej wsi. Zresztą, nie różniła się ona specjalnie od leśnej drogi — takie same drzewa i krzewy dokoła. Nie bardzo nawet widać, że tu akurat pod drzewami kryją się ruiny.
Samochodu dla na nie było. Nie było go w sztabie. Na szczęście znalazła się furmanka. I dwaj ludzie.
Zobaczyli mnie z daleka. Ale nie od razu domyślili się, że jestem tym szlachetnym rycerzem, którego mają tu spotkać. Z lasu wyszedł na nich jakiś wysmarowany od głów do stóp stwór z żółtą kłodą na ramieniu, na dodatek zataczający się, niczym ktoś śmiertelnie ranny.