Kiedy domyślili się w końcu co się dzieje ułożyli mnie na furmance i powieźli do sztabu. W furmance były sterta świeżej słomy, więc niemal natychmiast zasnąłem kamiennym snem. Spałem niemal do samego sztabu — to znaczy dwie godziny.
Kiedy obudziłem się zapytałem kierującego koniem człowieka czy pełzacz jeszcze żyje. Nie mogliśmy się dogadać, ponieważ pełzacz zupełnie nie przypominał samego siebie.
Nie doczekawszy się odpowiedzi zasnąłem ponownie.
Przeniesiono mnie do lazaretu, gdzie opatrzono moje rany. Nie obudziłem się.
Obudziłem się dopiero rano, umieszczony pod ziemią lazaret był oświetlony skąpo. Do pokoju weszła kobieta w białym fartuchu, podobny do Ludmiły, ale o czarnych włosach. Zapytała jak się czujkę. Odpowiedziałem, że dobrze. Potem kobieta zapytała, czy przynieść mi jedzenie do łóżka, czy dam radę wstać.
Odpowiedziałem, że spróbuję się podnieść. Z trudem wstałem, walcząc z zawrotami głowy. Jakiś mężczyzna przyniósł drewniany stolik i ławeczkę. Kobieta postawiła na stole dużą filiżankę kawy i położyła kromkę chleba. Zjadłem śniadanie.
Zapytałem co się dzieje z pełzaczem.
Kobieta odpowiedziała, że miał szczęście. Wszystko z nim dobrze.
Wszedł mężczyzna w skórzanym obraniu, podobnym do ubrania ochrony Markizy w metrze. Zapytał mnie czy jestem w stanie pójść do głównodowodzącego. Odpowiedziałem, że mogę. Dopiłem kawę i poszedłem za przewodnikiem po podziemnych korytarzach. Wcześniej była tu wojskowa baza. Tutaj przed wieloma laty wojskowi oczekiwali na atomowe uderzenie. Ale wojna nie nastąpiła, a pojawili się sponsorzy.
W korytarzu spotkaliśmy pochód małych pełzaczy. Prowadził ich nastolatek z patyczkiem w ręku. Pełzacze miarowo i jednakowo garbiły swoje owłosione plecy.
— Czy my ich hodujemy w kradzionych jaj? — zapytałem.
Mój przewodnik wzruszył ramionami, albo nie wiedział, albo nie chciał zdradzać sekretów. Przepuścił mnie przed sobą w jakieś drzwi.
Za nimi znajdował się pokój oświetlony lepiej niż inne pomieszczenia. Przy dużym biurku siedziała Irka, przed nią stał komputer, dokoła walały się porozrzucane papiery.
— Żyjesz? — zapytała Irka i uśmiechnęła się.
Miała na sobie również skórzane ubranie, włosy uczesała do tyłu.
— Ty tu dowodzisz? — zapytałem.
— A jak ci się wydaje?
— Moim szefem też jesteś?
— Póki nie wróci Markiza — uważaj! — Uśmiechają się odruchowo zakryła usta dłonią.
— A co z pełzaczem? — zapytałem chcąc zmienić temat. Jakoś nie ucieszyło mnie, że Irka okazała się nie tą osobą, którą przywykłem widzieć.
— Żyje — powiedziała Irka. — Dzięki tobie.
— Natknęliśmy się na niedźwiedzia — poinformowałem ją. — Chciał do pożreć.
— Jak zobaczyłam twoje rany na ramieniu od razu domyśliłam się, że obejmowałeś się z niedźwiedziem.
— A ja nie domyślałem się, że jesteś tu szefem.
— Ktoś musi być…
Wszedł Henryk. Położył jakieś papiery na biurko przed Irką. Popatrzyła na nie i podpisała, a Henryk podszedł do mnie i powiedział, że jestem zuch, i że rad jest mnie widzieć.
Henryk poszedł sobie, a ja ze smutkiem pomyślałem, że teraz nie będą mógł już całować Irki. Nigdy. I zrobiło mi się smutno.
— Gdzie jest pełzacz? — zapytałem. — Chcę go zobaczyć.
— Zaraz sam przyjdzie — uspokoiła mnie Irka.
W tym momencie wpadł do pokoju Sienieczka, objął mnie za nogę swoimi błoniastymi rękami. Pyszczek miał zapłakany.
— Rycerzu Lancelocie! — zawołał. — Przyszedłeś w końcu, tak się cieszę! Wiesz, że Leonora też tu jest? Pójdziemy do niej dobrze?
— No to pójdę sobie? — powiedziałem. Nie wiedziałem, czy powinienem pytać Irkę o pozwolenie.
Irka odsunęła papiery i wstała. Chciała podejść do mnie, ale nagle do pokoju wszedł inspektor, którego widziałem na Wieży. Ten smukły, z obliczem mrówki, w długim tęczowym płaszczu. Dziwne, dlaczego został na Ziemi?
Inspektor skierował się w moją stronę. Zesztywniałem. Biła od niego surowość i precyzja ruchów doprowadzona niemal do dokładności mechanizmu.
— Nie poznajesz? — zapytał głosem pełzacza.
— Pełzacz?
Inspektor podszedł i wyciągnął do mnie szczupłe twarde dłonie. Podałem mu swoje. Zrozumiałem wszystko.
— Jesteś jak motyl? — zapytałem.
— To metamorfozy — powiedział pełzacz. — Ale stadium larwy nadchodzi niespodziewanie, chociaż trwa krótko. W takiej chwil obok powinien być ktoś bliski. Albo przyjaciel. Bo mogło się zdarzyć — krótkim ruchem przejechał kantem dłoni po swoim chudym gardle; jego mrówcze oczy pozostały nieruchome — że zginąłbym. Dziękuję ci za wszystko.
— Pokaż mu, pokaż! — zażądał Sienieczka. — On jeszcze nie widział. Wszyscy widzieli tylko nie on.
— Pokaż — zgodziła się Irka. — To piękne.
Pełzacz machnął rękami i jego długi tęczowy płaszcz, jak bajkowy nieważki parawan, otworzył się, rozciągnął — i zobaczyłem przed sobą ogromnego perłowego motyla.
— Umiemy latać! — zakomunikował Sienieczka.
Kiedy odeszli Irka podeszła do mnie, wspięła się na palce i pocałowała mnie w policzek.
— Witaj, Lancelocie! — powiedziała.