— Zabierz, zabierz to światło! Oczy mi wypłyną!
Obok mnie ktoś roześmiał się. Po chamsku, niekulturalnie.
— Niech wypłyną — powiedział głos.
Usiadłem i zwinąłem się w kłębek grożąc paznokciami — chociaż Jajbłuszko przycinała mi pazury, nawet robiła manicure, bo dbała o swego pupila i zamierzała pójść ze mną na wystawę. Może niektórzy mówią, że nie jestem rasowy, ale to się jeszcze okaże, kto rasowy, a kto z plebejskiego rodu!… Pokazałem pazury i wyszczerzyłem zęby — niech się mnie boją.
Roześmiali się.
Wtedy cicho zawarczałem, żeby wiedzieli z kim mają do czynienia.
— Słuchaj, daj mu w ucho — powiedział kobiecy głos. — Niech się opamięta, szczyl śmierdzący!
Nie wytrzymałem i rzuciłem się na te głosy, mimo że nie widziałem ich właścicieli. Gotów byłem rozszarpać ich, choć pani Jajbłuszko zawsze uczyła mnie najpierw pomyśleć, a potem coś robić, i nie raz dała klapsa i nawet zlała, kiedy robiłem coś bezmyślnego.
Teraz też postąpiłem bezmyślnie — biłem się z kimś, i — o ile w pierwszej sekundzie uzyskałem jakąś przewagę z powodu zaskoczenia — po chwili musiałem z całych sił bronić swego życia, przed ostrymi zębami i pazurami, nawet nie wiedziałem — ludzkimi czy zwierzęcymi.
— No, dość już! — rozkazał niski kobiecy głos. Polecenie było wydane cichym głosem, ale słowa te wpadły do mojej głowy jak wkręcone śrubokrętem. Na wpół zaduszony, podrapany i zbity, wciskając się plecami w zimną mokrą ścianę, nie przypominałem nawet pewnie człowieka.
Swiatło już nie biło mi w oczy — druga latarnia zapaliła się z tyłu — zobaczyłem więc, że walczyłem z jednookim, pozbawionym ucha, brodatym włóczęgą. Jego owłosione, wstrętne ciało pokryte było mnóstwem siniaków i blizn. Włóczęga ciężko dyszał, z nosa ciekła mu krew.
— Ja cię… — mamrotał tępo — zaraz cię… zjem z gównem…
Zachciało mi się śmiać. Wszystko… i moja ucieczka, i mój strach na śmietniku pod stożkiem reflektora, i straszna bójka w ciemności — wszystko to skończyło się głupimi słowami jakiegoś bękarta.
— Zdążysz — kontynuował kobiecy głos.
Odwróciwszy się zobaczyłem dziwną istotę.
Wyobraźcie sobie kobiecą głowę — z wyrazistymi, jakby wyrzeźbionymi w marmurze rysami białej, jakby mlecznej twarzy. Oczy tej kobiety były ogromne i wydawały się jasne, ale w tym świetle nie mogłem określić ich barwy. Natomiast włosy były czarne — obfita grzywa ich otaczała twarz i ciężkimi falami spływała do ramion… ale moje oczy na próżno szukały tych ramion: głowa tej kobiety istniała jakby sama, dlatego że ciało, które miało ją podtrzymywać, należało do garbatej karlicy; nawet wyprostowawszy się kobieta nie sięgnęłaby mi do pasa.
Ta zmiana uczuć — od zachwytu do rozczarowania — niewątpliwie odbił się na mojej twarzy, i kobieta zobaczyła to. Jej oczy natychmiast zwęziły się z nienawiści do mnie, a malutkie szczupłe piąstki uniosły się do piersi, okrytej brudnym workowym płótnem.
— Nie spodobałam się? — powiedziała, właściwie — wysyczała niczym żmija. Na jej głowie poruszyły się włosy, jak skupisko gadów.
— Powiedz — nie spodobałam ci się?
— A co mi ta — powiedziałem. — Mnie tam wszystko jedno.
— Nie będzie żył! — wydała wyrok karlica.
— Nie będzie żył! — podchwycili jej przyjaciele, zebrani w podziemnym tunelu.
— Do studni z nim — krzyknęła bezzębna kobieta w łachmanach.
— Nie, do bagna, do bagna, niech go wciągnie! — krzyczał staruszek z długim nosem, na głowie miał wysoki czerwony kaptur.
— Sam go zaniosę do osadnika! — zajazgotał jednooki. — Niech śmierdzi.
W tunelu rozległ się wielogłosy śmiech, jakby znajdowali się tam jacyś ludzie albo inne straszne istoty, które podsłuchiwały naszą rozmowę i radośnie witały wyrok, wydany przez garbuskę.
— A ja to wezmę! — Nieoczekiwanie jednooki włóczęga wyciągnął rękę i szarpnął do siebie moją obrożę. Mój jedyny skarb, moją jedyną własność! Pewnie — moja obroża nie jest taka cenna i potrójnie elektroniczna jak Wika czy innych bogatych pupili, ale mimo wszystko — jest wykonany z tytanowego stopu, a to powoduje, że na słońcu pięknie się mieni, do niego przymocowany jest mój Certyfikat: płeć, wiek, imię, właściciel, no wszystko, jak się należy!
Ryczałem sprzeciwiając się. Uważałem, że lepiej niech mnie zaduszą, ale nie stanę się bydłem bez imienia i pana!
Drogo bym oddał swe życie, ale nagle ktoś mnie tak huknął w tył głowy, że wyłączyłem się — jakbym umarł.
Ale nie umarłem, jak się okazało, tylko straciłem przytomność. Dlatego, że ocknąłem się… Było ciemno i pusto. Ani żywego ducha. Ale z oddali dochodziły głosy i hałas.
Obmacałem tył swojej głowy — był gorący i mokry.
Skaleczyli mnie w głowę!
Hałas i głosy zbliżały się. Jacyś ludzie szli po tunelu.
Puch! Puch! Puch! — pękały jak bańki mydlane odgłosy wystrzałów.
Na czworaka popełzłem aby dalej od strzałów, pod kolanami i dłońmi miałem szlam… Zeby tak znaleźć wyjście z tej dziury! Niech mnie złapią, niech zabiją, ale nie mogę się dłużej tak męczyć!
Strzały i krzyki zbliżały się.
Poczułem podmuch zimnego powietrza, dotknęło mojej rozbitej głowy… Podniosłem ją — nade mną ział okrągły otwór, migotały w nim gwiazdy.
To był nieoczekiwany ratunek.
Zresztą, jeśli się zastanowić, nie było w tym nic nieoczekiwanego — przez tę dziurę wpadłem do podziemia.
Wymacałem w ciemnościach śliskie żelazne klamry i zacząłem wspinać się na górę — głowa bolała mnie tak, jakby miała z chwilę odpaść.
Powietrze wyraźnie stało się czystsze — mogłem już odetchnąć pełną piersią nie tracąc przytomności.
Z dołu, zupełnie blisko, dały się słyszeć krzyki i strzały. Zacząłem się wspinać szybciej.
— Dawaj łapę! — powiedział ktoś przyjaźnie z góry.
Wyciągnąłem rękę i ten człowiek pomógł mi wyjść na powierzchnię.
Tyle czasu byłem na dole w zupełnych ciemnościach, że moje oczy przywykły do nich na tyle, że, stanąwszy obok człowieka, który mi pomógł, od razu zobaczyłem, że ma na sobie czarny mundur, w ręku trzyma krótki automat, a na głowie ma, podobny do muszli, hełm milicjanta.
Przerażony zamierzałem skoczyć z powrotem do dziury, ale milicjant odgadł mój zamiar, krótkim ruchem uderzył mnie kantem dłoni w szyję. Ledwo utrzymałem się na nogach.
— Stój, śmieciu! — ryknął. — Chcesz żyć, stój, gnoju błotny!
Był zły, ale zrozumiałem, że nie zabije mnie. Nie słyszałem śmierci w jego głosie.
Przykucnąłem u jego stóp.
W pewnej odległości od nas pojawiły się światła dwóch latarek, zbliżały się i połączyły.
To szli inni milicjanci w czarnych mundurach i pędzili przed sobą kilkoro śmietnikowych parchawców — strach było patrzeć na te nieszczęsne, owrzodzone, pyski, na skołtunione kudły, tępe mętne oczy. Scierwa popiskiwały, jęczały i zachowywały się jak żałosne zwierzęta, i z pewnym złośliwym triumfem pomyślałem: dobrze wam tak! — co innego napadać na bezbronnego i pozbawionego praw pupila, co innego — pogadać sobie z prawdziwymi milicjantami, wiernymi druhami porządku, o których nawet Jajbłuszko mówiła, że są godni lepszego losu, niż urodzenie się człowiekiem.
Popchnięto mnie w plecy i nagle okazałem się w grupie tego bydła, ale moje próby zwrócenia na siebie uwagi, żeby okazać swoją przynależność do cywilizowanej części ludzkości, nie przyniosły skutku. Milicjanci nie mieli do mnie głowy — nadal przeczesywali śmietnik. Czasem z daleka spod ziemi dochodziły nas krzyki albo serie wystrzałów. Czasem obok przemykały błyskawiczne cienie, domyślałem się na podstawie widzianych filmów, że to milicjanci z odrzutowymi plecakami. Nieopodal wylądował ciężki śmigłowiec.