Hank podrapał się w potylicę.
— Zgadza się. Chociaż trudno powiedzieć, żebyś ty sama była całkiem cicho. Wasz rumor słychać czasem aż tutaj na podeście.
— I właśnie dlatego tu wpadłam — powiedziała. — Musicie mieć świadomość, że wasze zmartwienia są moimi zmartwieniami. Idę do swojego biura na tydzień albo dwa. Po drodze wpadnę też do pozostałych komisariatów. Wiele rzeczy zmieni się tu wkrótce na lepsze.
Hank zmarszczył brwi.
— Wiesz, że ci ufam i w ogóle, ale kiedy mówi się ludziom o zmianach na lepsze, jedyne co słyszą to „zmiany”. A dla ludzi, dla których już sam fakt, że oddychają jest błogosławieństwem, oznacza to tylko jedno.
Juliette pomyślała o wszystkim, co sobie zaplanowała, zarówno na górnych piętrach jak i w głębinach.
— Dopóki ufają mi dobrzy ludzie tacy jak ty, wszystko będzie w porządku — powiedziała. — A teraz muszę cię o coś poprosić.
— Potrzebujesz miejsca na nocleg — domyślił się Hank. Wskazał ruchem ręki celę. — Zaklepałem ci twój stary apartament. Mogę rozłożyć pryczę…
Juliette roześmiała się. Cieszyła się, że zastępca szeryfa jest w stanie żartować z rzeczy, która jeszcze chwilę temu była tak niezręczną kwestią.
— Nie — odparła. — Ale dzięki. Muszę dotrzeć na środkowe farmy zanim zgasną światła. Mam uczestniczyć w symbolicznym zasadzeniu pierwszych roślin na nowym poletku. — Zamachała rękami w powietrzu. — To jedna z tych rzeczy.
Hank uśmiechnął się i kiwnął głową.
— Tak naprawdę chciałam cię prosić, żebyś miał oko na klatkę schodową. Lukas wspominał, że ludzie na górze zaczynają narzekać. Idę ich uspokoić, ale chcę, żebyś był czujny w razie, gdyby sprawy potoczyły się źle. Mamy tu na dole braki kadrowe, a ludzie są podminowani.
— Spodziewasz się kłopotów? — zapytał Hank.
Rozważyła jego pytanie.
— Tak — przyznała. — Jeśli potrzebujesz wziąć cienia albo dwóch, pokryję wszystkie koszty.
Spochmurniał.
— Zwykle lubię, gdy ktoś sypnie bonami — powiedział. — Więc dlaczego mnie to nie cieszy?
— Z tego samego powodu, dla którego ja chętnie zapłacę — odparła Juliette. — Oboje wiemy, że to ty jesteś na naszej transakcji stratny.
9
Opuściwszy komisariat, Juliette zaczęła wspinać się przez piętra, na których miały miejsce walki i na nowo odkrywać wojenne rany silosu. Mijała coraz dobitniejsze pamiątki stoczonych pod jej nieobecność bitew: postrzępione, jaskrawosrebrzyste smugi przecinające starą farbę, beton poznaczony plamami sadzy i bliznami jak po ospie, pręty zbrojenia wystające ze ścian niczym złamane kości przebijające skórę.
Poświęciła większość życia dbaniu o ten silos, utrzymywaniu go na chodzie. Ten zaś odwdzięczał się za jej troskę napełniając jej płuca powietrzem, pozwalając rosnąć plonom i przyjmując zmarłych. Byli za siebie nawzajem odpowiedzialni. Bez ludzi, jej świat stałby się taki sam jak silos Solo — przerdzewiały i podtopiony. Bez silosu, ona byłaby czaszką leżącą na wzgórzu, wbijającą spojrzenie pustych oczodołów w zasnute chmurami niebo. Potrzebowali siebie nawzajem.
Jej dłoń prześlizgiwała się po poręczy chropowatej od świeżych spawów, tak samo jak jej skóra pełna była blizn. Przez większość jej życia ona i silos utrzymywali się nawzajem w zdrowiu. Aż w końcu omal się nie pozabijali. A teraz wszystkie drobne bolączki w Maszynowni, które miała nadzieję kiedyś naprawić — skrzypiące pompy, plujące rury, ulatniające się spaliny — wszystko to bladło w porównaniu z o wiele gorszą dewastacją wywołaną przez jej odejście. Podobnie było z jej nielicznymi bliznami — pamiątkami po drobnych potknięciach z młodości — które teraz zagubiły się pod warstwą oszpeconego ciała. Jeden wielki błąd potrafił zmazać ślad po wszystkich drobnych pomyłkach.
Pokonując stopień za stopniem, dotarła do miejsca, w którym bomba oderwała fragment schodów. Teraz rozciągał się tu połatany zlepek metalu, pajęcza sieć prętów i poręczy pożyczonych z innych, obecnie węższych podestów. Nazwiska ofiar wybuchu wypisano tu i ówdzie węglem. Juliette ostrożnie stąpała po pogiętym metalu. Podnosząc wzrok zauważyła, że drzwi do Zaopatrzenia zostały wymienione. Tutaj doszło do najkrwawszych walk. Ludzie w żółci zapłacili wysoką cenę za sprzymierzenie się z jej ludźmi w błękicie.
Kiedy zbliżała się do kościoła na dziewięćdziesiątym dziewiątym, niedzielne nabożeństwo właśnie dobiegło końca. Potok ludzi schodził spiralą ku cichemu bazarowi, który właśnie minęła. Usta mieli zaciśnięte po godzinie poważnych rozmów, a stawy równie sztywne co wyprasowane w kant kombinezony. Ich wrogie spojrzenia nie umknęły uwadze Juliette.
Nim dotarła na podest, tłumy zdążyły się już przerzedzić. Niewielka świątynia była wciśnięta między stare farmy hydroponiczne i mieszkania robotnicze niegdyś należące do głębinowców. Było to jeszcze zanim się urodziła, ale Knox opowiadał jej o pojawieniu się świątyni na dziewięćdziesiątym dziewiątym. Jego ojciec sam był wówczas jeszcze dzieckiem, gdy wszczęto protesty przeciw muzyce i sztukom teatralnym, które odbywały się w niedzielę. Ochrona stała z założonymi rękami, a protestujący rozbili swój obóz pod bazarem. Ludzie spali na stopniach i blokowali schody, aż w końcu nikt nie mógł przejść. Farmy piętro wyżej zostały splądrowane, żeby wyżywić zgromadzone tłumy. W końcu zajęli większość poziomu hydroponicznego. Świątynia na dwudziestym ósmym założyła tu filię, a teraz filia na dziewięćdziesiątym dziewiątym była większa niż jej rodzic.
Pokonawszy ostatni łuk schodów, Juliette zastała na podeście ojca Wendela, który stał przy schodach, wymieniając uściski rąk i zagadując do wychodzących z nabożeństwa członków zgromadzenia. Można było odnieść wrażenie, że od jego białych szat bije światło. Świeciły one równie jasno, co lśniąca od potu łysina kaznodziei. Mężczyzna wyróżniał się z tłumu, zdawał się wręcz skrzyć bielą. Zwłaszcza w oczach Juliette, która właśnie opuściła krainę błota i smaru. Czuła się brudna patrząc na tak nieskalaną tkaninę.
— Dziękuję, ojcze — powiedziała kobieta i ukłoniła się lekko.
Balansując opartym o biodro dzieckiem, uścisnęła księdzu dłoń. Główka śpiącego spokojnie maleństwa kołysała się bezwładnie. Wendel położył dziecku rękę na głowie i powiedział kilka słów. Kobieta znów podziękowała i odsunęła się, by zrobić miejsce mężczyźnie, który też chciał uścisnąć dłoń kaznodziei.
Juliette oparła się o barierkę w nadziei, że nie zostanie zauważona. Odchodziła ostatnia garstka wiernych. Jeden z mężczyzn przystanął, by wcisnąć w otwartą dłoń ojca Wendela parę brzęczących bonów. Powtórzył „dziękuję, ojcze” niczym słowa kościelnej pieśni. Juliette zdawało się, że poczuła od niego zapach kóz, gdy mężczyzna minął ją i ruszył w górę, pewnie z powrotem do zagród. To był już ostatni z wiernych. Ojciec Wendel odwrócił się i uśmiechnął do Juliette na znak, że zdawał sobie sprawę z jej obecności.
— Pani burmistrz — odezwał się, rozkładając ramiona. — To dla nas zaszczyt. Czyżby przyszła pani na niedzielę o jedenastej?
Juliette zerknęła na zegarek, który nosiła na nadgarstku.
— A ta nie była o jedenastej? — zapytała. Najwyraźniej miała lepszy czas niż sądziła.
— Ta była o dziesiątej, teraz odprawiamy dodatkowe nabożeństwo. Przychodzą na nie mieszkańcy górnych pięter.
Juliette zastanowiła się, po co ktoś miałby tu iść taki kawał drogi. Swoją wspinaczkę zaplanowała tak, by całkiem ominęły ją nabożeństwa, co pewnie było błędem. Mądrze byłoby posłuchać słów, które trafiały do serc tak wielu.