Выбрать главу

Kłamała. Przyszła popracować nad dronem w środku nocy, żeby zapomnieć o koszmarze. Donald skinął głową i wysupłał z kieszonki na piersi chustkę. Kaszlnął w nią i schował szmatkę z powrotem.

— A ty czemu nie śpisz? — zapytała.

— Szperam w zapasach. — Donny ułożył elementy kombinezonu w stosik. — Ci z góry potrzebowali paru rzeczy. Nie chciałem ryzykować, więc zamiast kogoś wysyłać, sam po nie przyszedłem. — Podniósł wzrok na siostrę. — Przynieść ci coś ciepłego na śniadanie?

Charlotte otuliła się rękami i pokręciła głową. Nie znosiła, kiedy jej przypominał, że jest tu uwięziona i zdana na brata.

— Przyzwyczajam się do wojskowych racji ze skrzyń — odparła. — Te batoniki kokosowe zaczynają mi smakować. — Zaśmiała się. — Pamiętam, że nie znosiłam ich w trakcie szkolenia podstawowego.

— Gdybyś się na coś namyśliła, nie ma problemu — powiedział Donny, ewidentnie szukając wymówki, by sobie pójść albo zmienić temat. — I chyba niedługo zdobędę ostatnie części do radia. Złożyłem rekwizycję o mikrofon, bo nigdzie nie mogę żadnego znaleźć. W pomieszczeniu łączności mają jeden, który szwankuje, więc w razie czego mogę go po cichu wynieść.

Charlotte skinęła głową i patrzyła jak jej brat wpycha kombinezon z powrotem do dużego, plastikowego pojemnika. Było coś, czego jej nie mówił. Potrafiła poznać, że coś ukrywa. Tak to już było ze starszymi braćmi.

Podeszła do najbliższego drona, zerwała z maszyny brezentową płachtę i położyła klucz na skrzydle. Jeśli chodziło o majsterkowanie, zawsze miała dwie lewe ręce, ale po tygodniach pracy nad dronami — bardziej uporczywej niż cierpliwej — zaczynała nabierać wprawy.

— A do czego im potrzebny taki kombinezon? — zapytała, siląc się na nonszalancki ton.

— Chyba wspominali coś o reaktorze. — Poskrobał się po potylicy i zmarszczył czoło. Charlotte pozwoliła, by kłamstwo zawisło w powietrzu. Chciała, by jej brat to zauważył.

Otworzyła pokrywę skrzydła, wspominając powrót ze służby przygotowawczej. Zjawiła się w domu z nową tkanką mięśniową i zaciekłością, którą wyrobiła sobie w trakcie treningów z facetami. To było jeszcze zanim wysłano ją do Iraku, zanim się zapuściła. Wówczas była muskularną, wysportowaną nastolatką, a jej brat jeszcze studiował. Wystarczyła jedna kąśliwa uwaga na temat jej nowej sylwetki, by wylądował na kanapie z ręką wykręconą na plecach, wciąż śmiejąc się i drwiąc z siostry.

To znaczy, śmiejąc się dopóki nie przycisnęła mu do twarzy poduszki, a wtedy Donny zakwiczał jak zarzynane prosię. Niewinna zabawa przerodziła się w coś poważnego i przerażającego. Strach jej brata przed byciem pogrzebanym żywcem budził w nim coś pierwotnego — coś, z czego nigdy nie zadrwiła i czego już nigdy więcej nie chciała oglądać.

Teraz zaś przyglądała się, jak szczelnie zamyka pojemnik z kombinezonem w środku i wsuwa go z powrotem pod półkę. Wiedziała, że próżniowy strój ochronny nie był nigdzie potrzebny. Donny w pośpiechu wymacał chustkę i znowu się rozkaszlał. Przeczekała atak, udając, że całą jej uwagę pochłania dron. Donny nie miał ochoty rozmawiać o kombinezonie ani o problemie z płucami, a Charlotte nie mogła go winić. Jej brat umierał. Charlotte wiedziała, że jej brat umiera, widziała go tak jak ludzi w swoich snach: obracającego się w ostatniej chwili, by osłonić oczy przed słońcem w zenicie. Widziała go tak, jak każdego człowieka, którego ostatnie chwile oglądała. Na jej ekranie widniała piękna twarz Donny’ego wpatrzona w nieuniknioną, pikującą z nieba śmierć.

Umierał i to dlatego chciał zmagazynować dla niej jedzenie i upewnić się, że będzie miała jak wyjść. To dlatego starał się o radio dla niej — aby miała do kogo otworzyć usta. Jej brat umierał i nie chciał być pogrzebany, nie chciał umrzeć tu na dole, w wydrążonej w ziemi dziurze, w której brakowało mu tchu.

Charlotte cholernie dobrze wiedziała, po co mu kombinezon.

13

Silos 18

Na blacie roboczym leżał pusty kombinezon do czyszczenia. Jeden z rękawów zwisał z krawędzi stołu niczym ramię zgięte w łokciu pod nienaturalnym kątem, a osłona leżącego obok hełmu wpatrywała się w sufit jak wielkie, niemrugające oko. Wyświetlacz w jego wnętrzu zdemontowano, zostawiając nieduże, plastikowe okienko na prawdziwy świat. Juliette nachylała się nad kombinezonem, a z jej skóry skapywały raz po raz krople potu, gdy dociskała sześciokątne śruby łączące dolny kołnierz z materiałem. Pamiętała, kiedy ostatnim razem konstruowała taki kombinezon.

Nelson, młody technik IT odpowiedzialny za laboratorium czyszczenia, pracował przy identycznym stole po drugiej stronie warsztatu. Juliette wybrała go na swojego asystenta na czas trwania projektu. Był młody i obeznany z kombinezonami, a do tego najwyraźniej nie żywił wobec niej wrogich uczuć. Nie żeby pierwsze dwa kryteria miały znaczenie.

— Następna kwestia to raport na temat populacji — powiedziała Marsha. Młoda asystentka — o którą Juliette nigdy nie prosiła — przerzuciła z tuzin teczek, zanim znalazła tę właściwą. Sąsiedni stół roboczy pokrywały kartki papieru z recyclingu, zmieniając miejsce pracy w skromne biurko. Juliette podniosła wzrok znad blatu, by popatrzeć, jak Marsha szpera w folderze. Jej asystentka była drobną dziewczyną, która dopiero niedawno przestała być nastolatką. Miała rumiane policzki i ciemne, mocno kręcone włosy. Marsha pełniła też rolę asystentki poprzednich dwóch burmistrzów na przestrzeni ostatnich burzliwych miesięcy. Wraz ze złotym identyfikatorem i mieszkaniem na poziomie szóstym stanowiła część pakietu.

— Oto i on — powiedziała Marsha. Przygryzła wargę, przeglądając sprawozdanie, a Juliette zauważyła, że kartka jest zadrukowana jednostronnie. Ilość papieru, jaka przewijała się przez jej biuro, by zaraz z powrotem trafić do kadzi z pulpą mogłaby zaspokoić potrzeby całego piętra mieszkalnego przez rok. Lukas zażartował kiedyś, że to wszystko po to, żeby dział recyclingu nie zbankrutował. Nie zaśmiała się; podejrzewała, że mógł mieć rację.

— Podasz mi te uszczelki? — zapytała Juliette, wskazując na drugi koniec blatu.

Dziewczyna wskazała na pudełko pełne podkładek zamkowych. A potem na pojemnik pełen zawleczek. Wreszcie jej dłoń powędrowała nad uszczelki. Juliette skinęła głową.

— Dzięki.

— No więc po raz pierwszy od trzydziestu lat spadliśmy poniżej pięciu tysięcy mieszkańców — powiedziała Marsha, wracając do raportu. — Wiele osób… odeszło. — Mimo że Juliette skupiała się na mocowaniu uszczelki, poczuła, że Marsha uniosła wzrok. — Komitet loterii prosi o oficjalny spis ludności, żeby uzyskać pewne wyobrażenie o…

— Ci z komitetu najchętniej liczyliby ludzi co tydzień, gdyby tylko mogli. — Juliette wtarła trochę oleju w uszczelkę, a potem zajęła się dopasowywaniem kołnierza.

Marsha zaśmiała się uprzejmie.

— Tak, no cóż, chcą zorganizować wkrótce kolejną loterię. Poprosili o kolejnych dwieście numerów.

— Numerów — mruknęła Juliette. Czasem myślała, że jedyny pożytek z komputerów Lukasa był taki, że z ich warczących tyłków dało się wyciągnąć zadrukowane liczbami paski papieru. — Mówiłaś im o moim pomyśle na amnestię? Chyba wiedzą, że niedługo podwoi nam się przestrzeń życiowa, co?

Marsha niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę.

— Mówiłam im — powiedziała. — O przestrzeni życiowej również. Mam wrażenie, że nie przyjęli tego najlepiej.

Pracujący po drugiej stronie warsztatu Nelson podniósł wzrok znad kombinezonu. Byli tu tylko we trójkę, w starym laboratorium, gdzie kiedyś ubierano ludzi skazanych na śmierć. Teraz pracowali nad czymś innym, nad innym powodem, by wysyłać ludzi na zewnątrz.