Выбрать главу

— Jeśli przeczucie mnie nie myli, jest jeszcze gorzej. — Doktor Whitmore upił kolejny łyk wody i przeczesał palcami włosy. — Imię właściciela komory, Troy, pasuje do próbki z wieka, ale tamten człowiek powinien teraz przebywać w sekcji głębokiego zamrażania. Śpi od ponad stu lat i nikt go od tego czasu nie budził.

— Ale jego krew była na pokrywie kapsuły — powiedział Stevens.

— Co oznacza, że jednak został wybudzony — zauważył Darcy.

Brevard zerknął na funkcjonariusza i zdał sobie sprawę, że źle ocenił tego młodego mężczyznę. Tak to już było z pracą na zmiany, za każdym razem z innymi ludźmi. Nie sposób ich porządnie poznać i stwierdzić, ile są naprawdę warci.

— Tak więc na początek zajrzałem do kartotek medycznych w poszukiwaniu śladów jakiejkolwiek nietypowej aktywności w sekcji głębokiego zamrożenia. Chciałem sprawdzić, czy naprawdę nigdy nikogo stamtąd nie wybudzano.

Brevard poczuł się nieswojo. Lekarz odwalał całą robotę za niego.

— Znalazł pan coś? — zapytał.

Doktor Whitmore kiwnął głową. Zamaszystym gestem wskazał terminal na biurku w poczekalni.

— Dwukrotnie doszło do aktywności w głębokim zamrożeniu, w obu przypadkach zainicjowanej z tego gabinetu. Dodam, że nie na mojej zmianie. Co więcej, według podanych przez komputer koordynatów jedna z tych osób przebywała w starej części sekcji, w przechowalni sprzed przeszkolenia.

Lekarz zamilkł, aby dotarło do nich prawdziwe znaczenie jego słów.

Brevard zrozumiał dopiero po chwili. Niewyspany stróż nocny okazał się o włos szybszy.

— Kobieta? — zapytał Darcy.

Doktor Whitmore zmarszczył czoło.

— Ciężko powiedzieć, ale takie jest moje podejrzenie. Z jakiegoś powodu nie mam dostępu do akt tej osoby. Wysłałem Michaela, żeby zajrzał do środka i sprawdził, kto tam leży.

— Możemy tu mieć do czynienia z morderstwem z miłości — powiedział Stevens.

Brevard przytaknął. Również rozważał taką opcję.

— Załóżmy, że jest facet, który nie potrafi dać sobie rady z samotnością. Potajemnie wybudza swoją żonę, więc pewnie jest administratorem, skoro ma dostęp do głęboko zamrożonych. Ktoś odkrywa jego tajemnicę, ktoś spoza kierownictwa, więc nasz facet musi go zabić. Ale… zamiast lego sam ginie… — Brevard pokręcił głową. Zbyt zagmatwane. Miał we krwi za niski poziom kofeiny na tego typu sprawy.

— To jeszcze nie wszystko — powiedział doktor Whitmore.

Brevard jęknął wyczekująco. Żałował, że wylał swoją zimną kawę. Ponaglił lekarza nerwowym gestem.

— Był też drugi przypadek wyciągnięcia kogoś z głębokiego zamrożenia, a do akt tego faceta mam dostęp. — Doktor Whitmore zlustrował trójkę funkcjonariuszy ochrony. — Ktoś zgadnie, jak się nazywa?

— Ma na imię Troy — powiedział Darcy.

Lekarz pstryknął palcami z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

— Bingo.

Brevard odwrócił się do strażnika.

— A ty skąd, do cholery, wiedziałeś?

Darcy wzruszył ramionami.

— Każdy lubi trafienia.

— Chcę pana dobrze zrozumieć — powiedział Brevard. — Mamy na wolności mordercę z sekcji głębokiego zamrożenia, który kropnął administratora, przywłaszczył sobie jego tożsamość i najwyraźniej kody autoryzacyjne, i zaczął budzić kobiety. — Szef Ochrony zwrócił się do Stevensa. — Dobra, chyba masz rację. Najwyższa pora powiadomić Pasterza. Sprawa właśnie zrobiła się wystarczająco poważna.

Stevens skinął głową i odwrócił się do drzwi. Zanim jednak zdążył wyjść, z korytarza dobiegł ich stukot pospiesznych kroków. Michael, jeden z asystentów medycznych, którzy pomogli funkcjonariuszom wynieść ciało z kriokomory, wypadł zdyszany zza rogu. Oparł ręce na kolanach, z trudem chwytając oddech, i spojrzał na swojego szefa.

— Mówiłem, żebyś się pospieszył — powiedział Whitmore. — Nie kazałem ci biec.

— Taksir… — Michael łapczywie chwytał powietrze. — Mamy problem. — Asystent rozejrzał się po twarzach mężczyzn z Ochrony i skrzywił się.

— O co chodzi? — zapytał Brevard.

— To była kobieta — powiedział Michael, kiwając głową. — Bez dwóch zdań. Ale odczyt na jej komorze migał, więc podbiegłem, żeby to sprawdzić. — Wbijał oszalałe, uporczywe spojrzenie w ich twarze i Brevard już wiedział. Wiedział, ale ktoś go uprzedził.

— Nie żyła — powiedział Darcy.

Asystent przytaknął gorliwie, wciąż opierając ręce o kolana.

— Anna — wymamrotał. — Na kapsule było imię Anna.

* * *

Skrępowany pasami bezimienny mężczyzna szarpał się. Pod starczą skórą jego rąk prężyły się mięśnie. Doktor Whitmore błagał, żeby się nie ruszał. Kapitan Brevard stał po drugiej stronie noszy na kółkach. Czuł zapach świeżo wybudzonego mężczyzny — człowieka porzuconego na pastwę losu. Niespokojne oczy starca namierzyły go wśród zebranych. Ranny mężczyzna najwyraźniej rozpoznał, że to Brevard tu dowodzi.

— Rozwiążcie mnie — zażądał.

— Najpierw musimy się dowiedzieć, co zaszło — odparł Brevard. — I musi pan wydobrzeć.

Skórzane pasy opinające nadgarstki starca zaskrzypiały, gdy je napiął.

— Wydobrzeję, kiedy zejdę z tego cholernego stołu.

— Został pan postrzelony — powiedział doktor Whitmore. Położył pacjentowi rękę na ramieniu, aby go uspokoić.

Starszy mężczyzna opadł na poduszkę, przeskakując spojrzeniem z lekarza na szefa Ochrony i z powrotem.

— Wiem — powiedział.

— Pamięta pan, kto to zrobił? — zapytał Brevard.

Mężczyzna przytaknął.

— Ma na imię Donald. — Zacisnął i rozluźnił szczęki.

— Nie Troy? — dopytywał Brevard.

— To właśnie miałem na myśli. To ten sam facet. — Brevard zauważył, że starzec zacisnął, a potem rozluźnił pięści. — Słuchajcie, jestem jednym z szefów tego silosu. Żądam, abyście mnie wypuścili. Sprawdźcie kartoteki…

— Zajmiemy się tym… — zaczął Brevard.

Pasy skrzypnęły.

— Sprawdźcie te cholerne kartoteki — powtórzył starzec.

— Ktoś przy nich majstrował — odparł Brevard. — Może nam pan podać swoje imię?

Mężczyzna leżał przez chwilę nieruchomo, z rozluźnionymi mięśniami. Wpatrywał się w sufit.

— Które? — zapytał. — Mam na imię Paul. Większość osób zwraca się do mnie po nazwisku, czyli Thurman. Kiedyś mówiono o mnie „Senator”…

— Pasterz — przerwał kapitan Brevard. — Paul Thurman to nazwisko człowieka zwanego Pasterzem.

Oczy starca zwęziły się.

— Nie, nie wydaje mi się — syknął. — Różnie mnie swego czasu nazywano, ale nigdy tak.

18

Silos 17

Ziemia warczała. Ziemia za ścianami silosu dudniła, a hałas narastał bezustannie.

Zaczęło się od odległego pomruku parę dni temu; brzmiało to jak pompa włączająca się na farmie hydroponicznej, jak niosące się rurami wibracje, które dało się wyczuć pod stopami na mokrej, metalowej podłodze. A wczoraj warczenie wzmogło się i przerodziło w nieustające drżenie, od którego Jimmy’emu aż dzwoniło w zębach. Z biegnących pod sufitem rur spadały kropelki strząśniętej przez wibracje wody i chlupały o kałuże, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć po podtopieniu.