Machnięciem odpędziła światło i obróciła się na bok. Leżała na wilgotnej stalowej płycie z czyimś podkoszulkiem pod głową, nie na łóżku. Szarpnął nią odruch wymiotny, ale nic nie poleciało. Żołądek miała pusty, ściśnięty i niespokojny. Odkrztusiła i splunęła na ziemię. Ojciec powtarzał, żeby oddychała. Raph też tam był i pytał, czy nic jej nie będzie. Juliette stłumiła impuls, by na nich wrzasnąć, by wrzasnąć na cały świat, żeby zostawił ją w spokoju, stłumiła pragnienie, by podkulić kolana pod brodę i zaszlochać nad tym, co zrobiła. Ale Raph ciągle pytał, czy wszystko z nią w porządku.
Juliette otarła usta rękawem i spróbowała usiąść. W pomieszczeniu panował mrok. Nie była już we wnętrzu kopacza. Skądś biła mdława, drżąca poświata, jakby otwarty płomień, zapach płonącego biodiesla, pochodnia domowej roboty. W półmroku dostrzegła rozkołysane, tańczące latarki w bezcielesnych dłoniach i na hełmach górników. Ludzie opiekowali się jedni drugimi, stłoczeni to tu, to tam w małych grupkach. Pełna oszołomienia cisza zalegała pomiędzy szlochającymi.
— Gdzie ja jestem? — zapytała.
Odpowiedział Raph.
— Jeden z chłopaków znalazł cię na tyłach tamtej maszyny. Powiedział, że byłaś zwinięta w kłębek. Z początku pomyśleli, że nie żyjesz…
Przerwał mu ojciec Juliette.
— Chcę posłuchać twojego serca. Przez chwilę pooddychaj głęboko.
Nie protestowała. Znów czuła się młoda, młoda i nieszczęśliwa, bo coś zepsuła, rozczarowała go. Broda ojca pobłyskiwała srebrzyście w blasku latarki Rapha. Włożył słuchawki stetoskopu na uszy, a ona wiedziała, co robić. Rozpięła kombinezon. Ojciec słuchał, jak jego córka bierze wielkie hausty powietrza i wypuszcza je powoli. Spoglądając na sufit, rozpoznała układ rur, kabli i przewodów wentylacyjnych na tyle, by odgadnąć, gdzie się znalazła. Byli w wielkiej pompowni przyległej do sali generatora. Podłoga była wilgotna, bo pomieszczenie zostało zalane. Gdzieś w górze musiała uwięznąć woda, która teraz przesączała się powoli. Juliette pamiętała jeszcze czasy, gdy pomieszczenie było całe pod wodą. Płynęła tędy w kombinezonie do czyszczenia w dawno minionym życiu.
— Gdzie dzieci? — zapytała.
— Poszły z twoim przyjacielem, Solo — odparł ojciec. — Mówił, że zabiera je do domu.
Juliette kiwnęła głową.
— Ilu jeszcze zdążyło?
Wzięła głęboki oddech, próbując odgadnąć, kto przeżył. Pamiętała, że popędziła przez tunel, kogo tylko mogła. Widziała Courtnee i Walkera. Erika i Dawsona. Fitza. Widziała rodziny, niektóre z dzieci wyrwane z lekcji i tamtego chłopaka z bazaru w brązowym kombinezonie sprzedawcy. Ale Shirly… Juliette delikatnie dotknęła obolałej szczęki. Znów słyszała eksplozję i czuła wibracje osuwającego się gruzu. Shirly nie żyła. Lukas nie żył. Nelson i Peter. Jej serce nie miało prawa tego wytrzymać. Spodziewała się, że nagle przestanie bić, podczas gdy jej ojciec wciąż ją osłuchiwał.
— Ciężko powiedzieć, ile osób się uratowało — powiedział Raph. — Wszyscy są… Mamy tu niezły chaos. — Dotknął ramienia Juliette. — Trochę wcześniej weszła tu jakaś grupa, jeszcze zanim się zaczęło. Ksiądz i jego wierni. A potem przyszła masa ludzi. A potem ty.
Ojciec Juliette uważnie słuchaj jej serca, które uparcie biło. Przesuwał metalowy krążek po jej plecach, a ona posłusznie brała głębokie oddechy.
— Niektórzy z twoich przyjaciół próbują uruchomić tę machinę i nas stąd wykopać — powiedział ojciec.
— Niektórzy już kopią — dodał Raph. — Rękami. I łopatami.
Juliette spróbowała usiąść. Ból po stracie bliskich ustąpił obawie o tych, którzy jej pozostali.
— Nie mogą kopać — zaprotestowała. — Tato, tam nie jest bezpiecznie. Musimy ich powstrzymać. — Chwyciła kombinezon.
— Leż spokojnie — powiedział. — Posłałem kogoś po wodę dla ciebie…
— Tato, jeśli oni się przekopią, zginiemy. Wszyscy tutaj zginą.
Zapadła cisza przerywana tylko czyimiś krokami. Światło przecięło ciemność i zjawił się Bobby z powyginaną manierką, w której chlupała woda.
— Zginiemy, jeśli nas odkopią — powtórzyła Juliette. Nie dodała, że tak czy inaczej byli martwi. Byli jak żywe trupy snujące się po pustej skorupie silosu, po tej krainie szaleństwa i rdzy. Wiedziała jednocześnie, że teraz sama brzmi na równie szaloną, co wcześniej ludzie przestrzegający przed kopaniem tunelu, mówiący, że tutejsze powietrze jest zatrute. Teraz to oni pragnęli kopać pomimo śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Napiła się z manierki, aż woda pociekła jej po brodzie. Przeszło jej przez myśl, że to wszystko obłęd. A potem przypomniała sobie o zgromadzeniu wiernych, którzy przyszli egzorcyzmować nękające zatruty silos demony, a może po to, by na własne oczy zobaczyć dzieło diabła. Odjęła manierkę od ust i zwróciła się do swojego ojca, którego wysoka sylwetka odcinała się na tle światła z latarki Rapha.
— Ojciec Wendel i jego ludzie — powiedziała Juliette. — Czy to… To oni przyszli tu wcześniej?
— Widziano ich, jak wychodzili z Maszynowni i szli na górę — powiedział Bobby. — Słyszałem, że szukali miejsca do modlitwy. Wielu innych poszło też na farmy. Słyszeli, że coś tam jeszcze rośnie. Ludzie martwią się, co będziemy jeść do czasu, aż się stąd wydostaniemy.
— Co będziemy jeść — wymamrotała Juliette. Miała ochotę powiedzieć Bobby’emu, że się nie wydostaną. Nigdy. Przepadło. Wszystko, co znali. Ona o tym wiedziała, a oni nie — bo to ona potykała się o sterty kości i trupów, kiedy wchodziła do tego silosu. Ona widziała, co się dzieje z upadającym światem, słyszała opowieści Solo o mrocznych dniach, słuchała przez radio jak te wydarzenia rozgrywały się na nowo. Znała groźby, które teraz stały się rzeczywistością, a wszystko z powodu rzuconego przez nią wyzwania.
Raph zachęcił ją, by wypiła jeszcze trochę. Juliette spojrzała na oblane blaskiem latarki twarze i zrozumiała. Ocaleni sądzili, że po prostu mają kłopoty, że to coś tymczasowego. Prawda była taka, że najprawdopodobniej zostali tylko oni, tych kilkaset osób, które zdążyły przejść przez tunel, szczęśliwcy mieszkający w głębinach, wystraszony tłum z niższych pięter środkowych, grupa fanatyków, którzy powątpiewali w istnienie tego miejsca. Teraz rozchodzili się po silosie usiłując przetrwać coś, co w ich mniemaniu miało się skończyć za kilka dni, góra tydzień. Martwili się po prostu o to, żeby mieć co jeść do czasu, aż zostaną ocaleni.
Jeszcze do nich nie dotarło, że zostali ocaleni. Wszyscy inni zginęli.
Oddała Raphowi manierkę i zaczęła się podnosić. Ojciec nalegał, żeby się nie ruszała, ale Juliette zbyła go machnięciem ręki.
— Musimy ich powstrzymać od kopania — powiedziała, stając na nogach. Siedzenie kombinezonu miała nasiąknięte wodą, podłoga była wilgotna. Gdzieś musiał być przeciek, uwięziona w sufitach ciecz przesączała się powoli. Pomyślała, że będą musieli to naprawić. A potem uświadomiła sobie, że to bez sensu. Czasy martwienia się o przyszłość minęły. Teraz chodziło o to, by przetrwać najbliższą minutę, najbliższą godzinę.
— Którędy do tunelu? — zapytała.
Raph z ociąganiem wskazał kierunek ruchem latarki. Pociągnęła go ze sobą. Przystanęła na widok Jomesona, starego mechanika od pomp. Siedział skulony, wsparty plecami o ciche, zardzewiałe pompy, a dłonie trzymał na kolanach, zwinięte w miseczkę. Wstrząsał nim suchy szloch, ramiona podskakiwały mu w górę i w dół jak tłoki, a on wpatrywał się nieobecnym wzrokiem we własne dłonie.