Выбрать главу

— Już się zbierasz? — zapytał ojciec Juliette.

Przytaknęła.

— Przyszłam się tylko pożegnać.

— Mówisz to tak, jakbym miał cię już nigdy nie zobaczyć. Pójdę na górę sprawdzić co u dzieci, kiedy już załatwię sprawy tu na dole. Kiedy przywitam naszego gościa. — Uśmiechnął się do Raylee i jej męża.

— Przyszłam pożegnać się na jakiś czas — poprawiła się Juliette. Wymogła na pozostałych obietnicę, że nikomu nie powiedzą o jej planach, zwłaszcza Courtnee i jej ojcu. Po raz ostatni ścisnęła ojca za ramię, starając się, by ten dotyk jej nie zdradził.

— Chciałam, żebyś wiedział — powiedziała, puszczając — że te dzieciaki są dla mnie jak moje własne, których nigdy nie będę mieć. Więc gdy mnie nie będzie, żeby się nimi zająć, pomagaj Solo, jeśli dasz radę… Czasem myślę, że to największy dzieciak z nich wszystkich.

— Tak zrobię. I wiem. I przykro mi z powodu Marcusa. To moja wina.

— Nie, tato, proszę. Nie obwiniaj się. Po prostu… dbaj o nich, kiedy ja nie będę mogła. Sam wiesz, że czasem pochłania mnie do reszty jakiś durny projekt.

Kiwnął głową.

— Kocham cię — powiedziała. A potem odwróciła się jak najszybciej, żeby się nie zdradzić. W korytarzu stał Raph z ciężkim workiem na ramieniu. Juliette wzięła na plecy drugi taki worek. Wyszli wspólnie poza obręb świateł, w półmrok. Nie zapalali latarek — korytarze były wystarczająco znajome, a oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności.

Minęli nieobsadzoną bramkę ochrony. Juliette zauważyła wąż z powietrzem do oddychania i wspomniała moment, gdy tędy płynęła. Przed nimi jaśniała mdława, zielona poświata awaryjnych lamp. Ruszyli w mozolną drogę na górę. Dzieci były na dolnych farmach, w swoim dawnym domu. Solo również. Chciała się z nimi zobaczyć, a potem ruszyć na górę, na komisariat zastępcy szeryfa, gdzie miała nadzieję znaleźć ładowarkę i drugie radio. Jeśli dopisze im szczęście i unikną opóźnień, jeszcze tej nocy powinni dotrzeć do jej dawnego domu w laboratorium czyszczenia, gdzie Juliette skonstruuje swój ostatni kombinezon.

— Pamiętałeś o detonatorach od Walkera? — zapytała. Miała wrażenie, że o czymś zapomniała.

— Jasne. I o bateriach, o które prosiłaś. I napełniłem nam manierki. Wszystko gra.

— Tylko się upewniałam.

— A co z modyfikacją kombinezonów? — zapytał Raph. — Na pewno masz wszystko co potrzebne? Ile ich właściwie zostało?

— Więcej niż trzeba — odparła Juliette. Miała ochotę powiedzieć mu od razu, że nawet dwa kombinezony to więcej niż trzeba. Raph z pewnością myślał, że będzie jej towarzyszył przez całą drogę. Szykowała się na tę konfrontację.

— No tak, ale ile? Jestem ciekaw. Do tej pory nie wolno było o takich sprawach rozmawiać…

Juleitte pomyślała o magazynach pomiędzy trzydziestym czwartym i trzydziestym piątym, o bunkrach między piętrami, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność.

— Dwieście… może trzysta kombinezonów — powiedziała. — Więcej niż byłam w stanie policzyć. Przerobiłam tylko parę z nich.

Raph gwizdnął.

— To wystarczyłoby na kilkaset lat czyszczenia, co? Zakładając, że wysyłalibyśmy jednego na rok.

Juliette pomyślała, że Raph ma rację. I, jak podejrzewała, prawdopodobnie taki był plan na zatruwanie powietrza: nieustający strumień wygnańców. To nie czyszczenie, lecz jego przeciwieństwo. Od tego świat stawał się brudny.

— Hej, pamiętasz Ginę z Zaopatrzenia?

Juliette kiwnęła głową, a czas przeszły zabolał ją jak rozbity kłykieć. Uratowało się wiele osób z Zaopatrzenia, ale nie Gina.

— Wiedziałaś, że się spotykaliśmy?

Juliette pokręciła głową.

— Nie. Przykro mi, Raph.

— Taa.

Zrobili obrót wokół klatki schodowej.

— Gina zrobiła kiedyś analizę stanu części zapasowych. Wiesz, że mieli tam taki komputer, który wszystko wyliczał, pamiętał gdzie co jest, ile czego zamówiono i tak dalej, no nie? Pewnego razu w serwerach IT spaliło się parę chipów, pach, pach, pach, jedna awaria po drugiej, tak jak czasem u nas…

— Pamiętam takie tygodnie — przyznała Juliette.

— No i Gina zaczęła się zastanawiać, ile zostało czasu, zanim skończą nam się te chipy. To jedna z tych części, których nie umiemy wytworzyć, wiesz? Misterna robota. No więc przyjrzała się statystyce awarii i liczbie pozostałych chipów, i wyszło jej dwieście czterdzieści osiem lat.

Juliette czekała na ciąg dalszy.

— Ta liczba coś oznaczała? — zapytała.

— Z początku nic. Ale ją to zaintrygowało, bo przed paroma miesiącami sporządziła podobny raport, też z ciekawości, i liczba była prawie taka sama. Parę tygodni później wysiada żarówka w jej biurze. Po prostu żarówka. Miga i przestaje świecić, a Gina zaczyna się zastanawiać. Widziałaś kiedyś magazyny z żarówkami, co nie?

— Właściwie to nie.

— No, są ogromne. Zabrała mnie tam kiedyś. I…

Raph milczał przez parę kroków.

— No i magazyn jest w połowie pusty Więc Gina robi obliczenia dla zwyczajnej żarówki i wychodzi jej zapas dla całego silosu na dwieście pięćdziesiąt jeden lat.

— To praktycznie ta sama liczba.

— Zgadza się. I teraz jest już naprawdę zaintrygowana — polubiłabyś ją za tę ciekawość — więc w wolnym czasie robi takie obliczenia dla drogich rzeczy typu ogniwa paliwowe i implanty antykoncepcyjne, i chipy do czasomierzy. I zawsze wychodziło jakieś dwieście pięćdziesiąt. Wtedy doszła do wniosku, że tyle zostało nam czasu.

— Dwieście pięćdziesiąt lat — powiedziała Juliette. — Powiedziała ci o tym?

— Tak. Mi i jeszcze paru osobom, po kielichu. Była już nieźle wstawiona. I pamiętam… — Raph zaśmiał się. — Pamiętam, co powiedział Jonny: że Gina pamięta o wynikach, które pasują do teorii, a zapomina o chybionych. I skoro o pomyłkach mowa, musi wracać do żony. A jedna z przyjaciółek Giny z Zaopatrzenia dodała, że ludzie już za czasów jej babki opowiadali takie rzeczy i że zawsze będą tak gadać. A Gina na to: nie wszyscy to jeszcze dostrzegają, bo jest wcześnie. Poczekajcie, mówiła, jakieś dwieście lat, aż ludzie zaczną łazić do pustych magazynów po ostatnie żarówki, implanty i chipy. Wtedy to będzie oczywiste.

— Naprawdę żałuję, że jej tu nie ma — powiedziała Juliette.

— Ja też. — Wspięli się kolejnych parę stopni. — Ale nie dlatego o tym wspominam. Mówiłaś, że zostało kilkaset kombinezonów. To jakby się zgadza, hm?

— Tylko zgadywałam — odparła Juliette. — Byłam tam raptem parę razy.

— Ale liczba się zgadza. Nie przypomina ci to tykającego zegara? Albo bogowie wiedzieli, ile rzeczy zmagazynować, albo nie mają wobec nas planów po określonej dacie. Przeterminujemy się jak świńskie mleko, co? W każdym razie ja odnoszę takie wrażenie.

Juliette odwróciła się i spojrzała na swojego przyjaciela-albinosa, który zdawał się lśnić złowieszczo w zielonkawym świetle lamp.

— Może — powiedziała Juliette. — Gina mogła mieć trochę racji.

Raph pociągnął nosem.