Выбрать главу

— Gdzie są te książki, Elise? Jak wiele ich jest?

— Mnóstwo — powiedziała, myśląc o tych wszystkich książkach, z których ukradła kartki. Solo wściekł się, gdy odkrył, że wyrywała z nich obrazki i poradniki. Ale dzięki poradnikom nauczyła się lepiej łowić ryby, a potem Solo pokazał jej, jak zszywać strony i wspólnie wędkowali.

Mężczyzna w kocu przyklęknął obok niej.

— Czy te książki są tutaj?

— To jest ojciec Remmy — powiedział pan Rash, robiąc miejsce mężczyźnie z łysiną i przedstawiając go. — Ojciec Remmy poprowadzi nas w tych trudnych czasach. Jesteśmy wspólnotą. Wcześniej podążaliśmy za ojcem Wendelem, ale niektórzy odłączają się od stada, a inni się przyłączają. Tak jak ty.

— Te książki — powiedział pan Remmy, który zdawał się młody jak na ojca, nie był chyba dużo starszy od Ricksona. — Czy one są blisko? Gdzie możemy je znaleźć? — Ruchem dłoni wskazał od ściany po sufit. Mówił w dziwny sposób: Elise czuła jego głos w swojej piersi, głos, który sprawiał, że chciała odpowiedzieć. A jego oczy — zielone jak zatopione głębiny, w których wraz z Solo łowiła ryby — kazały jej mówić prawdę.

— Wszystkie są w jednym miejscu — powiedziała, pociągając nosem.

— Gdzie? — szepnął mężczyzna. Trzymał ją za ręce, a drugi mężczyzna patrzył na to z dziwnym wyrazem twarzy. — Gdzie są te książki? To niezwykle ważne, moja córko. Istnieje tylko jedna książka, wiesz? Wszystkie pozostałe są pełne kłamstw. A teraz powiedz mi, gdzie one są.

Elise pomyślała o książce w swojej torbie. Ona nie kłamała. Ale nie miała ochoty, żeby ten człowiek dotykał jej albumu ani jej samej. Spróbowała się odsunąć, ale jego wielkie dłonie ścisnęły mocniej. Coś poruszyło się w jego oczach.

— Trzydzieści cztery — szepnęła.

— Poziom trzydzieści cztery?

Elise kiwnęła głową, a uścisk zelżał. Mężczyzna odsunął się, a do Elise zbliżył się pan Rash i położył swoją dłoń na jej, przykrywając obolałe miejsce, które ścisnął tamten.

— Ojcze, czy możemy…? — zapytał pan Rash.

Mężczyzna z okrągłą łysiną przytaknął, a pan Rash podniósł kartkę, którą odłożył na ławkę. Jedna strona była zadrukowana. Druga — zapisana odręcznie. Były tam ślady fioletowej kredy, a pan Rash zapytał, czy Elise zna litery.

Elise pokiwała głową. Jej dłoń znowu opadła na torbę, żeby chronić książkę. Umiała czytać lepiej niż Miles. Hanna zadbała o to.

— Umiesz napisać swoje imię? — zapytał mężczyzna. Pokazał jej kartkę papieru. U dołu były wyrysowane linie. Widniały tam dwa podpisy. Jedna linia była pusta. — O tutaj — powiedział, wskazując na tę linię. Wcisnął Elise kredę do ręki. Zdołała odczytać niektóre z napisanych słów, ale pismo było niedbałe, nagryzmolone szybko na szorstkiej powierzchni. Poza tym, wszystko widziała jak przez mgłę. — Tylko imię — nalegał. — Pokaż mi.

Elise chciała sobie pójść. Chciała do Pieska i Solo, i Jewel, i nawet do Ricksona. Otarła łzy z oczu i przełknęła dławiący szloch. Jeśli zrobi to, czego chcieli, puszczą ją wolno. W pomieszczeniu zbierało się coraz więcej ludzi. Niektórzy spoglądali na nią i szeptali. Ktoś nazwał kogoś innego szczęściarzem, powiedział, że było więcej mężczyzn i kobiet i że trzeba się spieszyć, bo dla wszystkich nie wystarczy. Spoglądali na nią i czekali; meble stały teraz prosto, podłogi były zamiecione, a wokół podwyższenia porozrzucano trochę zielonych liści z zerwanych roślin.

— Tutaj — powiedział pan Rash. Trzymając ją za nadgarstek, nakierował kredę nad linię. — Napisz swoje imię. — A wszyscy patrzyli. Elise znała literki. Potrafiła czytać lepiej niż Rickson. Tyle że prawie nic nie widziała. Była jak te ryby, które łowiła. Patrzyła spod wody na tych wszystkich głodnych ludzi. Mimo to napisała swoje imię. Miała nadzieję, że wtedy sobie pójdą.

— Grzeczna dziewczynka.

Pan Rash nachylił się i cmoknął ją w policzek. Ludzie zaczęli bić brawo. A potem człowiek w białym kocu, którego fascynowały książki zaintonował jakieś słowa głosem jednocześnie dudniącym i ładnym. Jego słowa wibrowały głęboko w piersi dziewczynki, gdy w imię Paktu ogłaszał kogoś mężem i żoną.

Część IV

Pył

51

Silos 1

Darcy pojechał windą do zbrojowni. Schował do kieszeni torebkę z kulą i wynik analizy krwi, po czym wysiadł z windy i sięgnął do długiego rzędu włączników światła. Coś mu mówiło, że pilot z pustej kriokapsuły w Personelu Awaryjnym ukrywał się na tym piętrze. To tutaj znaleziono człowieka, który podszywał się pod Pasterza. Tu również stacjonowała przed około miesiącem garstka wybudzonych na krótko pilotów. On, Stevens i paru innych przeszukało poziom już kilkakrotnie, ale Darcy miał przeczucie. Zaczęło się od tego, że winda zażądała nadrzędnego kodu autoryzacyjnego zanim w ogóle zechciała go tam zabrać.

Oprócz pracowników Ochrony tylko garstka najwyższej postawionych ludzi dysponowała tego typu uprawnieniami, a Darcy już przy poprzednich wizytach przekonał się czemu. Na regałach stały skrzynie z bronią i amunicją. Przykryte plandekami kształty wyglądały na drony wojskowe. Na stojakach leżały piramidy bomb. Nikt nie chciał, żeby napatoczył się tu któryś z pracowników stołówki, który pojechał po puszkę sproszkowanych ziemniaków, ale wcisnął nie ten przycisk w windzie.

Poprzednie przeszukania okazały się daremne, ale pomiędzy wysokimi regałami pełnymi wielkich plastikowych skrzyń musiały istnieć tysiące zakamarków. Gdy światła się zapaliły, Darcy zmierzył półki wzrokiem. Wyobraził sobie, że sam jest tym pilotem, który dopiero co zabił człowieka i przyjechał tu windą, cały we krwi, ścigany, szukający kryjówki.

Przykucnął i przyjrzał się błyszczącej posadzce przy wyjściu z windy. Cofnął się i przekrzywił głowę, spojrzał uważniej. Podłoga lśniła trochę bardziej przy drzwiach. Może to przez wzmożony ruch, może wypolerowały ją podeszwy butów. Nachylił się i wziął głęboki wdech przez nos, zauważając woń liści i sosen, cytryny i zapomnianych czasów, gdy rosły rośliny, a świat pachnął świeżością.

Ktoś wyczyścił podłogę w tym miejscu. Niedawno, pomyślał. Nie wstając z klęczek, rozejrzał się po alejkach pełnych skrzyń z bronią i wyposażeniem awaryjnym, świadomy faktu, że nie był tu sam. Rzecz jasna, powinien natychmiast wrócić do Brevarda i wezwać posiłki. Miał do czynienia z człowiekiem zdolnym zabić, osobą z Personelu Awaryjnego po przeszkoleniu wojskowym, z kimś, kto miał dostęp do każdej sztuki broni w magazynie. Lecz ten człowiek był również ranny, chował się i bał. A wzywanie posiłków zdawało się kiepskim pomysłem.

Nie chodziło o fakt, że to Darcy poskładał elementy układanki w jedną całość i należało mu się uznanie. Problemem była jego wciąż rosnącą pewność, że w te morderstwa zamieszane było kierownictwo najwyższego szczebla. Manipulowano kartotekami, budzono głęboko zamrożonych — a żadna z tych rzeczy nie powinna być możliwa. Ludzie, którym doniesie o swoim odkryciu mogą okazać się w to zamieszani. A Darcy był tym, który podtrzymywał prawdziwego Pasterza, podczas gdy starzec katował oszusta. To nie miało nic wspólnego z protokołami. To było cholernie osobiste. Znał tamtego skopanego faceta, widywał go bez przerwy na późnych zmianach, rozmawiał z nim od czasu do czasu. Ciężko było sobie wyobrazić, że ten gość mógłby zabijać łudzi. Wszystko stanęło na głowie.