— Mówiłam już, obudził mnie. — Charlotte zerknęła na stół, gdzie leżały notatki Donny’ego. Zostawił po sobie pootwierane teczki. Na wierzchu leżała mapa, spod niej wyglądał wydruk Paktu. Strażnik odwrócił się, żeby sprawdzić, na co patrzyła. Odsunął się i położył rękę na jednym z folderów.
— A kto obudził twojego brata?
— Czemu go o to nie zapytacie? — Charlotte zaczynała się niepokoić. Fakt, że nie zabierał jej do pozostałych nie wróżył nic dobrego, całkiem jakby działał poza zasadami. Widziała w Iraku mężczyzn, którzy działali poza zasadami. Nigdy nie obili tego w dobrym celu.
— Proszę, po prostu zabierz mnie do brata — powiedziała. — Poddaję się. Tylko mnie stąd zabierz.
Spojrzał na nią ze zmrużonymi oczami, a potem znów skierował uwagę na foldery.
— Co to jest? — Podniósł mapę i przyjrzał jej się uważnie, a potem odłożył i podniósł kolejną kartkę. — Z tamtego pokoju zabraliśmy całe skrzynie takich dokumentów. Nad czym wy tu, do cholery, pracowaliście?
— Po prostu mnie stąd zabierz — błagała Charlotte. Zaczynała się bać.
— Za chwilkę. — Przyjrzał się radiu, znalazł pokrętło głośności, ściszył. Odwrócił się plecami do biurka i oparł się o nie, pistolet trzymał swobodnie przy biodrze. Zaraz zdejmie spodnie, uświadomiła sobie Charlotte. Zmusi ją, żeby uklękła. Nie widział kobiety od kilkuset lat, chciał się nauczyć je budzić. Oto czego chciał. Charlotte zaczęła rozważać ucieczkę do drzwi, mając nadzieję, że strzeli i albo spudłuje, albo trafi ją prosto w…
— Jak masz na imię? — zapytał.
Charlotte poczuła płynące po policzku łzy. Jej głos zadrżał, ale zdołała wyszeptać swoje imię.
— Ja jestem Darcy. Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy.
Charlotte zaczęła się trząść. Dokładnie to spodziewała się usłyszeć od mężczyzny, który zaraz zrobi coś potwornego.
— Chcę po prostu zrozumieć, co się tu wyprawia, zanim oddam cię w ich ręce. Bo wszystko, co dzisiaj widziałem sugeruje, że ta sprawa jest większa niż ty i twój brat. Większa niż moje stanowisko. Do diabła, równie dobrze może się okazać, że kiedy zabiorę cię na górę, to mnie uśpią, a ciebie odstawią z powrotem, żebyś kontynuowała pracę.
Charlotte zaśmiała się. Odwróciła głowę i wytarła o ramię łzę, która zawisła jej na brodzie.
— Mało prawdopodobne — powiedziała. Zaczynała podejrzewać, że ten człowiek naprawdę nie zamierzał jej skrzywdzić i że był tak zaciekawiony, na jakiego wyglądał. Jej spojrzenie powędrowało ku teczkom.
— Wiesz, co dla nas zaplanowali? — zapytała.
— Trudno powiedzieć. Zabiłaś bardzo ważnego człowieka. Nie powinniście być na chodzie. Zgaduję, że wsadzą was do głębokiego zamrażania. Żywych czy martwych? Nie wiem.
— Nie, nie pytam, co zrobią ze mną i moim bratem… tylko co zaplanowali dla nas wszystkich. Co się stanie po ostatniej ze zmian.
Darcy zamyślił się na moment.
— Nie… Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Wskazała na foldery.
— Wszystko tam jest. Kiedy mnie uśpią, nie będzie miało znaczenia, czy będę żywa czy martwa. Nigdy się już nie obudzę. Tak samo jak twoja siostra albo mama, albo żona. I wszyscy, których tu trzymają.
— Zmyślasz — powiedział Darcy. — Nie masz pojęcia, co się stanie po…
— Zapytaj szefa. Zobacz, co ci powie. Albo szefa twojego szefa. Nie przestawaj pytać. Może w sekcji głębokiego zamrażania dadzą ci kapsułę obok mojej.
Darcy mierzył ją wzrokiem przez jedno uderzenie serca. Odłożył pistolet i rozpiął górny guzik swojego kombinezonu. A potem kolejny. Rozpinał guziki aż dotarł do pasa, a Charlotte wiedziała już, że nie myliła się co do jego intencji. Szykowała się, żeby na niego skoczyć, kopnąć między nogi, ugryźć go…
Darcy wziął teczki, po czym wsunął je sobie za plecy i upchnął do szortów. Zaczął zapinać kombinezon.
— Przejrzę je. A teraz chodźmy. — Podniósł pistolet i wskazał na drzwi, a Charlotte z wdzięcznością odetchnęła. Szła, mijając stacje sterowania dronami. Czuła się wewnętrznie rozdarta. Wcześniej wolała, żeby ją stąd zabrał, ale teraz pragnęła porozmawiać z nim nieco dłużej. Wcześniej się go bała, teraz chciała mu zaufać. Wydawałoby się, że aresztowanie i uśpienie przyniosą jej wybawienie, ale teraz inne wybawienie pojawiło się w zasięgu ręki.
Z bijącym mocno sercem maszerowała korytarzem. Darcy zamknął drzwi do sali sterowania. Charlotte minęła koszary i łazienki, a potem zaczekała na niego na końcu korytarza, ze skrępowanymi na plecach rękami nie mogąc otworzyć drzwi.
— Wiesz, znałem twojego brata — odezwał się Darcy, przytrzymując dla niej drzwi. — Nigdy bym go o nic nie podejrzewał. Tak samo jak ciebie.
Charlotte pokręciła głową.
— Nie chciałam nikogo skrzywdzić. My tylko szukaliśmy prawdy.
Szła przez zbrojownię w kierunku windy.
— Na tym polega problem z prawdą — powiedział Darcy. — I kłamcy, i uczciwi twierdzą, że ją mają. To stawia ludzi takich jak ja w trudnym położeniu.
Charlotte zatrzymała się gwałtownie, co zaniepokoiło Darcy’ego, który cofnął się o krok i mocniej ścisnął pistolet.
— Chodźmy dalej — rozkazał.
— Zaczekaj — powiedziała Charlotte. — Chcesz prawdy? — Odwróciła się i ruchem głowy wskazała śpiące pod brezentem drony. — Co powiesz na to, żeby przestać ufać temu, co ci mówią inni? Nie musisz wybierać, komu wierzyć. Pozwól, że ci pokażę. Sam się przekonaj, co się kryje tam na zewnątrz.
52
Jego bok tonął we fiolecie, czerni i błękicie. Donald stał w rozpiętym do bioder kombinezonie i przytrzymywał w górze podkoszulek, oglądając swoje żebra w lustrze w łazience. Pośrodku morza siniaków widniała pomarańczowo-żółta plama. Dotknął jej — ledwo ją musnął opuszkami palców — a wtedy impuls elektryczny przebiegł mu przez nogi aż po kolana. Omal się nie przewrócił i dopiero po chwili odzyskał oddech. Delikatnie opuścił koszulę, zapiął kombinezon i pokuśtykał z powrotem na łóżko.
Bolały go golenie od osłaniania się przed kopniakami Thurmana. Na przedramieniu miał guz wielki jak drugi łokieć. A przy każdym ataku kaszlu miał ochotę umrzeć. Próbował spać. Sen stanowił metodę na zabicie czasu, na wymiganie się od teraźniejszości. Był wybawieniem dla przygnębionych, niecierpliwych i umierających. Donald zaliczał się do wszystkich trzech.
Zgasił światło przy łóżku i leżał w ciemności. Kriokomory i zmiany to wyolbrzymione formy snu, myślał. Nienaturalność to raczej kwestia stopnia niż rodzaju. Niedźwiedzie hibernują przez jedną porę roku. Ludzie hibernują co noc. Dzień to zmiana, którą wytrzymuje się niczym najmniejszą drobinę życia, a całe krótkoterminowe planowanie prowadzi tylko do kolejnego okresu ciemności — i nikt nie poświęca wiele uwagi połączeniu tych dni w coś przydatnego, w łańcuch cennych pereł. To tylko kolejny dzień do przetrwania.
Kaszlnął; po jego żebrach przemknęły pioruny agonii, błysnęło mu przed oczami. Modlił się o omdlenie, o utratę świadomości, ale władający jego losem bogowie byli wytrawnymi oprawcami. Sprawiali ból — ale nie za dużo. Nie zabijajcie go, słyszał szept jednej rany do drugiej. Jest nam potrzebny żywy, żeby mógł cierpieć za to, co zrobił.
Kaszel ustąpił, zastąpiony posmakiem miedzi na ustach. Krwawa mgiełka bryznęła mu na kombinezon — ale nie dbał o to. Odchylił głowę do tyłu, spocony z bólu i wysiłku, nasłuchując wątłych jęków, które wydobywały się spomiędzy jego warg.