Mijały godziny albo minuty. Dni. Ktoś zastukał w drzwi, szczęknął zamek, ktoś pstryknął włącznikiem światła. To pewnie strażnik z obiadem albo śniadaniem, albo jakimś innym bezsensownym wyznacznikiem pory dnia. To pewnie Thurman, który przyszedł, żeby go pouczać, przesłuchiwać albo zabrać i uśpić.
— Donny?
To była Charlotte. Światła w korytarzu za jej plecami były przyciemnione. Gdy się zbliżyła, w drzwiach stanął mężczyzna, ktoś z Ochrony. Znaleźli ją i zamykali. Ale przynajmniej dali ofiarowali mu tę chwilę. Usiadł za szybko, omal nie stracił równowagi. Objęli się nawzajem, krzywiąc się z bólu.
— Moje żebra — syknął Donald.
— Uważaj na rękę — ostrzegła go siostra.
Puściła go i cofnęła się o krok. Donald już miał zapytać, co jej się stało w rękę, ale ona przyłożyła sobie palec do ust.
— Szybko — powiedziała. — Tędy.
Donald przeniósł spojrzenie na mężczyznę w drzwiach. Strażnik rozglądał się po korytarzu, bardziej martwiąc się tym, że ktoś mógłby tamtędy przechodzić niż tym, że więźniowie uciekną. Ból żeber zelżał, gdy do Donalda dotarło, co się dzieje.
— Wychodzimy? — zapytał.
Jego siostra przytaknęła i pomogła mu wstać. Donald podążył za nią na korytarz.
Miał tak wiele pytań, ale cisza była teraz najważniejsza. Później przyjdzie czas na pytania. Strażnik zamknął drzwi na klucz. Charlotte już szła do windy, a Donald kuśtykał za nią boso; lewa nowa piekła go przy każdym kroku. Znajdowali się na poziomie administracyjnym. Mijali kolejne biura: Księgowość, gdzie zarządzano zapasami i częściami zamiennymi, Ewidencję, gdzie gromadzono i wprowadzano do serwerów najważniejsze wydarzenia ze wszystkich silosów, Kontrolę Populacji, skąd pochodziło tak wiele jego raportów. We wszystkich biurach panowała o tej porze cisza, pewnie było nad ranem.
Bramka była nieobstawiona. Za nią czekała na nich winda, brzęcząc bezustannie w trybie wstrzymania. Donald zauważył intensywny zapach detergentu, jaki unosił się w środku. Charlotte uderzyła w przycisk wstrzymania windy, zeskanowała swój identyfikator i wybrała piętro — zbrojownia. Strażnik wcisnął się bokiem przez zamykające się drzwi, a Donald dostrzegł w jego dłoni pistolet. Zrozumiał, że nie trzymał broni na wypadek, gdyby ktoś ich nakrył. Nie byli do końca wolni. Młody mężczyzna stanął po drugiej stronie windy, czujnie spoglądając na niego i jego siostrę.
— Znam cię — odezwał się Donald. — Pracujesz na nocną zmianę.
— Darcy — powiedział strażnik. Nie podał mu ręki. Donald przypomniał sobie pustą bramkę ochrony i zrozumiał, że mężczyzna powinien przy niej stać.
— No tak, Darcy. Co się dzieje? — zwrócił się do siostry. Spod podkoszulka z krótkim rękawem wystawał opatrunek. — Jesteś ranna?
— Nic mi nie jest. — Z wyraźnym niepokojem spoglądała na zaświecające się numery pięter. — Puściliśmy kolejnego drona. — Odwróciła się do Donalda. — Przedostał się.
— Widziałaś to? — Rany popadły w zapomnienie, mężczyzna z bronią w ręku już się nie liczył. Minęło tak wiele czasu od pierwszego lotu i przebłysku błękitnego nieba, że Donald zaczął wątpić w to, co zobaczył, zaczął podejrzewać, że to w ogóle nie miało miejsca. Pozostałe loty okazały się fiaskiem, nie dotarli tak daleko. Winda zwolniła, zbliżając się do magazynu.
– Świat nie przepadł — potwierdziła Charlotte. — Tylko nasz fragment.
— Wynośmy się z windy — powiedział Darcy i machnął pistoletem. — A potem chcę się dowiedzieć, co się do diabła dzieje. I posłuchajcie: nie zawaham się odstawić was do celi przed końcem nocnej zmiany. Wyprę się tego, że kiedykolwiek rozmawialiśmy.
Gdy tylko weszli do zbrojowni, Donald wziął głęboki, świszczący oddech i poklepał się po tylnej kieszeni. Wyjął chustkę i rozkaszlał się, pochylony do przodu, żeby zmniejszyć ucisk na żebra. Szybko złożył i schował szmatkę, żeby Charlotte nic nie widziała.
— Przyniesiemy ci wodę — powiedziała, spoglądając na magazyn pełen zapasów.
Donald zbył ją machnięciem ręki i zwrócił się do Darcy’ego.
— Dlaczego nam pomagasz? — zapytał ochryple.
— Nie pomagam wam — odparł z naciskiem Darcy. — Słucham tego, co macie do powiedzenia. — Skinął na Charlotte. — Twoja siostra rzuciła parę śmiałych stwierdzeń, a ja sobie trochę poczytałem, kiedy składała drona do kupy.
— Dałam mu twoje notatki — wyjaśniła Charlotte. — I pokazałam mu lot. Pomógł mi wystrzelić maszynę. Posadziłam ją w morzu trawy. Prawdziwej trawy, Donny. Czujniki wytrzymały jeszcze pół godziny. Siedzieliśmy i po prostu patrzyliśmy.
— Tak czy inaczej — powiedział Donald, spoglądając na Darcy’ego — nie znasz nas.
— Swoich szefów też nie znam. Tak naprawdę. Ale widziałem, jaki dostałeś wycisk i nie czułem się z tym najlepiej. Wy dwoje o coś walczycie, może o coś złego, co będę chciał udaremnić, ale zauważyłem pewną zależność. Wystarczy, że zadam pytanie, które wykracza poza moje obowiązki i przepływ informacji się urywa. Chcą, żebym pracował na nocną zmianę i zostawiał im co rano dzbanek świeżej kawy, ale pamiętam, że w innym życiu byłem kimś więcej. Uczono mnie wykonywać rozkazy, ale nie ufać im bezgranicznie.
Donald ponuro kiwnął głową. Zastanawiał się, czy ten młody człowiek był żołnierzem wysłanym na misję. Zastanawiał się, czy cierpiał na syndrom stresu pourazowego i czy brał jakieś leki. Coś sobie przypominał, coś wracało — coś w rodzaju sumienia.
— Powiem ci, co tu się dzieje — powiedział Donald. Poprowadził ich w kierunku rzędów regałów z puszkowaną wodą i wojskowymi racjami. — Mój dawny szef… facet, przez którego teraz kuleję… wyjaśnił mi kilka rzeczy. Więcej niżby chciał. Większości domyśliłem się sam, ale on wypełnił parę luk.
Donald uniósł wieko jednej z drewnianych skrzyń, które wcześniej podważyła jego siostra. Skrzywił się z bólu, a Charlotte podbiegła, by mu pomóc. Wyjął puszkę wody, otworzył ją z trzaskiem i pociągnął długi łyk, a Charlotte wyjęła jeszcze dwie puszki. Darcy przełożył pistolet do drugiej ręki, żeby przyjąć wodę. Donald czuł obecność otaczających ich skrzyń pełnych broni. Miał ich dość. Jakimś sposobem strach przed pistoletem w dłoni Darcy’ego się rozwiał. Ból w piersi był innego rodzaju raną postrzałową. Szybka śmierć byłaby błogosławieństwem.
— Nie jesteśmy pierwszymi, którzy próbowali pomóc któremuś z silosów — powiedział Donald. — Tak powiedział mi Thurman. I teraz wiele rzeczy nabiera sensu. Chodźcie. — Poprowadził ich do innej alejki. Nad ich głowami zamigała żarówka. Niedługo się przepali. Donald był ciekaw, czy ktokolwiek pofatyguje się, żeby ją wymienić. W gąszczu plastikowych skrzyń odnalazł tę, której szukał. Spróbował ściągnąć ją z półki, ale żebra zaprotestowały. Pomimo bólu uniósł pojemnik, a Charlotte pomagała mu jedną ręką. Wspólnymi siłami zanieśli skrzynię do sali konferencyjnej. Darcy szedł z tyłu.
— Robota Anny — stęknął, stawiając pojemnik na stole konferencyjnym. Darcy zapalił światła. Pod grubą taflą szkła tkwił schemat silosów. Szyba poznaczona była starymi, woskowymi notatkami, które łokcie, teczki i szklanki z whisky zatarły do nieczytelności. Jego pozostałe zapiski przepadły, ale to nieważne. Potrzebował spojrzeć na coś starego, coś z przeszłości, z poprzedniej zmiany. Wyciągnął parę folderów i rzucił je na blat. Charlotte zaczęła je kartkować. Darcy został przy drzwiach, raz po raz spoglądając na podłogę w korytarzu, gdzie wciąż widniały plamki zaschniętej krwi.