Выбрать главу

Donald kiwnął głową. Chłopak był bystry.

— Gdyby pozwolono nam przejść się po schodach, zobaczylibyśmy to. Wiedzielibyśmy. A wystarczająco wiele osób rozumiałoby, do czego to służy i co oznacza. Równie dobrze moglibyśmy mieć odliczający czas zegar na każdym biurku. Ludzie by oszaleli.

— Dwieście lat — powiedział Darcy.

— Dla innych to może brzmieć jak szmat czasu, ale dla nas to raptem kilka drzemek. I zrozum, tutaj tkwi sedno sprawy. Musimy zginąć, żeby nikt nie pamiętał. Ten cały kompleks… — Donald wskazał na stół konferencyjny z rozkładem silosów. — To nie tyle wehikuł czasu, co tykający zegar. Sposób na oczyszczenie ziemi i wysłanie grupy ludzi, plemienia wybranego praktycznie na chybił-trafił, w przyszłość, żeby odziedziczyli świat.

— Raczej jak wysłanie ich w przeszłość — powiedziała Charlotte. — Z powrotem do prymitywnych czasów.

— Dokładnie. Gdy dowiedziałem się o nano, Iran właśnie nad nimi pracował. Pomysł był taki, żeby ich celem stała się dana grupa etniczna. Już wtedy dysponowaliśmy maszynami zdolnymi do działania na poziomie komórkowym. To był tylko kolejny krok. Zabijanie gatunku jest łatwiejsze niż atakowanie konkretnej rasy. To dziecinnie proste. Erskine, człowiek, który na to wpadł, powiedział, że to nieuniknione i prędzej czy później ktoś stworzy cichą bombę, która zmiecie z powierzchni ziemi całą ludzkość. Myślę, że miał rację.

— Więc czego szukasz w tych teczkach? — zapytał Darcy.

— Thurman chciał się dowiedzieć, czy Anna opuszczała zbrojownię. Jestem przekonany, że tak. Pojawiały się tu rzeczy, których nie widziałem na półkach. Wspominał też coś o rurach doprowadzających gaz…

— Za półtorej godziny musimy wracać — przerwał Darcy.

— Dobra, okay. Więc myślę, że Thurman znalazł coś w naszym silosie. Coś, co zrobiła jego córka, kiedy się stąd wymknęła. Sądzę, że zostawiła po sobie jeszcze jedną niespodziankę. Kiedy puścili gaz do osiemnastki, Thurman powiedział, że tym razem zrobili to porządnie. Że posprzątali po kimś. Myślałem, że miał na myśli mój bałagan, moje próby uratowania tamtego miejsca, ale to Anna mu namieszała. Myślę, że pozamieniała jakieś zawory, a może wszystko jest skomputeryzowane i tylko zmodyfikowała kod. Istnieją dwa rodzaje maszyn i oba są teraz w mojej krwi. Jedne próbują utrzymać nas w całości, jak te w kriokapsułach. Drugie, te na zewnątrz, wtłaczamy do zbuntowanych silosów, żeby rozkładały ludzkie ciała. Bogaci kontra biedni. Myślę, że Anna próbowała dokonać podmiany i tak wszystko poustawiać, żeby następny zamykany silos dostał porcję tego, co my dostajemy. Bawiła się w Robin Hooda na poziomie komórkowym.

Wreszcie znalazł raport, którego szukał. Nosił wyraźne ślady zużycia. Przeglądano go setki razy.

— Silos siedemnasty — powiedział. — Nie było mnie, gdy go zamykali, ale czytałem o nim. Był tam facet, który zgłosił się po wtłoczeniu gazu. Ale nie wydaje mi się, żeby ich zagazowano. Nie jak należy. Myślę, że Anna wzięła nano, które naprawiają nasze ciała w kriokomorach i wysłała je do siedemnastki.

— Dlaczego? — zapytała Charlotte.

Donald podniósł wzrok.

– Żeby powstrzymać koniec świata. Żeby nikogo nie mordować. Żeby pokazać ludziom odrobinę współczucia.

— Więc wszyscy w siedemnastym przeżyli?

Donald przerzucił kartki raportu.

— Nie — odparł. — Z jakiegoś powodu nie potrafiła powstrzymać otwarcia śluzy. To część procedury. A przy tej ilści gazu na zewnątrz nie mieli żadnych szans.

— Rozmawiałam z kimś w siedemnastce — powiedziała Charlotte. — Z twoją przyjaciółką… tamtejszą panią burmistrz. Mówiła, że dostali się tam tunelem.

Donald uśmiechnął się. Pokiwał głową.

— Oczywiście. Oczywiście. Chciała, żebym myślał, że idzie po nas.

— Wiesz, myślę, że teraz naprawdę po nas idzie.

— Musimy się z nią skontaktować.

— Jedyne co musimy zrobić — wtrącił się Darcy — to zacząć myśleć o końcu tej zmiany. Za jakąś godzinę szykują się niezłe cięgi.

Donald i Charlotte odwrócili się w jego kierunku. Stał przy drzwiach, tuż obok miejsca, gdzie Donald został skopany.

— Miałem na myśli swojego szefa — powiedział Darcy. — Wścieknie się, jeśli po obudzeniu odkryje, że na mojej zmianie uciekł więzień.

53

Silos 17

Juliette i Raph zatrzymali się na dolnym komisariacie w poszukiwaniu drugiego radia albo zapasowych baterii. Nie znaleźli ani jednego, ani drugiego. Na ścianie wciąż wisiała stacjonarna ładowarka, ale nie była podłączona pod zaimprowizowane linie energetyczne ciągnące się po klatce schodowej. Juliette zastanawiała się, czy warto zostać i podładować przenośne radio, a może lepiej zaczekać, aż dotrą do komisariatu na środkowych piętrach albo do IT…

— Hej — szepnął Raph. — Słyszysz coś?

Juliette zaświeciła latarką w głąb biura. Chyba słyszała czyjś płacz.

— Chodź — powiedziała.

Zostawiwszy ładowarkę w spokoju, ruszyła w kierunku cel. W ostatniej z nich siedział jakiś ciemny kształt i łkał. Juliette z początku pomyślała, że to Hank — że zastępca przyszedł do miejsca, które najbardziej ze wszystkich przypominało mu dom, ale gdy tu dotarł, przekonał się w jak opłakanym stanie był ten świat. Jednak ten mężczyzna nosił długie szaty. To ojciec Wendel spoglądał na nich zza krat. W blasku latarki błysnęły łzy w jego oczach. Na ławce obok niego płonęła mała świeczka, z której skapywał na ziemię wosk.

Drzwi do celi nie były do końca zamknięte. Juliette otworzyła je i weszła do środka.

— Ojcze?

Starzec wyglądał okropnie. W rękach trzymał postrzępione resztki starożytnej księgi. Nie księgi — tylko stosu luźnych kartek. Walały się wszędzie, na ławce i na podłodze. Juliette zniżyła wiązkę światła i zobaczyła, że stoi na dywanie drobno zadrukowanych stron. Na każdej widniał wzór czarnych pasków, które przesłaniały słowa i całe zdania. Juliette widziała już kiedyś takie strony w książce trzymanej w klatce, książce, z której dało się przeczytać zaledwie co piąte zdanie.

— Zostawcie mnie — powiedział ojciec Wendel.

Kusiło ją, by tak postąpić, ale tego nie zrobiła.

— Ojcze, to ja, Juliette. Co ojciec tu robi?

Wendel pociągnął nosem i zaczął przerzucać kartki, jak gdyby czegoś szukając.

— Izajaszu — wychrypiał. — Izajaszu, gdzie jesteś? Wszystko się pomieszało.

— Gdzie ojca zgromadzenie? — zapytała Juliette.

— Już nie moje. — Wytarł nos, a Juliette poczuła, że Raph ciągnie ją za łokieć, żeby zostawiła mężczyznę w spokoju.

— Nie może tu ojciec zostać — powiedziała. — Czy ojciec ma jakieś jedzenie albo wodę?

— Nic nie mam. Idźcie.

— Chodź — syknął Raph.

Juliette poprawiła na plecach ciężki pakunek lasek dynamitu. Ojciec Wendel rozkładał wokół swoich butów kolejne kartki, oglądając je z obu stron.

— Na dole jest grupa, która planuje kolejny podkop — powiedziała mu. — Znajdę dla nich lepsze miejsce, a oni wydostaną stąd ludzi. Może mógłby ojciec pójść z nami na farmy i poszukać jedzenia, zobaczyć, czy da radę w czymś pomóc. Ojciec mógłby się tym ludziom przydać.

— Na co miałbym się przydać? — zapytał Wendel. Zamaszystym ruchem położył kartkę na ławce, rozrzucając kilka innych. — Ogień piekielny albo nadzieja — powiedział. — Wybierajcie. Jedno albo drugie. Potępienie albo zbawienie. Na każdej stronie. Wybierajcie. Wybierajcie. — Podniósł na nich błagalne spojrzenie.