Выбрать главу

Z farmy nie było już daleko na trzydzieste czwarte. Dla Juliette było to prawie jak powrót do domu. Zastanie tam obfite zasilanie, swoje narzędzia i posłanie, radio, miejsce do pracy, do rozmyślań, do skruchy i żalu, do zbudowania jednego, ostatniego kombinezonu. Zmęczone nogi i plecy dawały jej się we znaki, a Juliette zrozumiała, że znów wspinała się, żeby uciec. Szukała czegoś więcej niż tylko zemsty. Uciekała przed widokiem przyjaciół, których zawiodła. Pragnęła dziury. Lecz w przeciwieństwie do Solo, który ukrywał się w dziurze pod serwerami, ona miała nadzieję zrobić krater nad głowami innych.

— Jules?

Zatrzymała się w połowie podestu na poziomie trzydzieści cztery; drzwi do IT były tuż przed nią. Raph przystanął u szczytu schodów. Przyklęknął i przesunął palcem po stopniu, a potem uniósł go w górę, pokazując jej coś czerwonego. Dotknął palcem języka.

— Pomidor — powiedział.

Ktoś tam już był. Juliette żałowała dnia, który spędziła zwinięta w kłębek, płacząc w trzewiach kopacza.

— Będzie dobrze — powiedziała mu. Przypomniał jej się dzień, w którym goniła za Solo. Zbiegła po schodach, łomocząc butami o stopnie; drzwi były zabarykadowane, więc złamała blokującą je miotłę. Tym razem drzwi otworzyły się bez problemu. Światła świeciły jaskrawo. Ani śladu ludzi.

— Chodźmy — powiedziała. Ruszyła naprzód szybko i cicho. Nie chciała, żeby ją zauważyli ludzie, których nie znała, nie chciała, żeby ją śledzili. Zastanowiła się, czy Solo miał dość rozwagi, żeby zamknąć serwerownię i kratę. Ale nie, na końcu korytarza zobaczyła otwarte drzwi do serwerowni. Słyszała jakieś głosy. Poczuła smród snującego się w powietrzu dymu. A może odchodziła od zmysłów, może wyobrażała sobie Lukasa i próbujący go dopaść gaz? Czy to dlatego tu przyszła? Nie po radio, żeby znaleźć dom dla przyjaciół, nie żeby skonstruować kombinezon, ale dlatego, że to miejsce było jak lustrzane odbicie jej silosu, więc może Lukas był na dole, czekając na nią, żywy w tym martwym świecie…

Dobrnęła do serwerowni. Dym był prawdziwy, zbierał się pod sufitem. Juliette ruszyła pomiędzy znajomymi serwerami. Dym smakował inaczej niż przypalony olej z przegrzewającej się pompy, cierpkość pożaru instalacji elektrycznej, spalona guma z pracującego na sucho wirnika, gorycz spalin. Te płomienie były czyste. Zakryła usta zgięciem łokcia — wspominając narzekanie Lukasa na opary — i pobiegła.

Z włazu za serwerem łączności unosił się słup dymu. Coś paliło się w schronieniu Solo, może jego posłanie. Juliette pomyślała o tamtejszym radiu i jedzeniu. Rozpięła kombinezon i nasunęła sobie przepocony podkoszulek na twarz. Raph wrzeszczał, żeby tam nie szła, ale ona już się schylała. Praktycznie zjechała po drabinie na sam dół, aż w końcu jej buty załomotały o kratę.

Trzymała się nisko, ale i tak ledwo widziała przez dym. Słyszała trzask płomieni, dziwny i chrzęszczący. Jedzenie i radio, komputer i bezcenne schematy na ścianach. Był jeszcze inny skarb, który nie przyszedł jej na myśl — książki. I to właśnie one się paliły.

Stosik książek, sterta pustych metalowych puszek, młody mężczyzna w białej szacie wrzucający kolejne książki na stos, zapach paliwa. Był odwrócony plecami, placek łysiny na jego głowie lśnił od potu, ale jemu najwyraźniej ogień nie przeszkadzał. On go karmił. Wrócił do półek po więcej książek do spalenia.

Juliette przemknęła za jego plecami do łóżka Solo i chwyciła koc, płosząc ukrytego w jego fałdach szczura. Dym szczypał ją w oczy i palił w gardle. Podbiegła do ognia i zarzuciła koc na stertę książek. Płomienie momentalnie przygasły, ale wciąż przesączały się na szwach. Koc zaczął się dymić. Juliette kaszlnęła w koszulkę i ruszyła z powrotem po materac, musiała zdławić ogień. Myślała o pustym zbiorniku na wodzie w sąsiednim pomieszczeniu i o wszystkim, co za chwilę mieli stracić.

Mężczyzna w szacie dostrzegł ją, gdy podnosiła materac. Zawył i rzucił się na nią. Potoczyli się oboje na materac i posłanie. Mignął pędzący ku jej twarzy but, ale Juliette szarpnęła głową do tyłu. Młody mężczyzna krzyknął. Przypominał białego ptaka na bazarze, który wyrwał się i trzepotał skrzydłami. Juliette krzyknęła, żeby się wynosił. Płomienie wznosiły się coraz wyżej. Pociągnęła za materac, a mężczyzna sturlał się z niego. Zostały tylko chwile na opanowanie ognia zanim wszystko będzie stracone. Parę chwil. Chwyciła drugi koc Solo i zaczęła nim uderzać w płomienie. Nie mogła walczyć z nimi i z mężczyzną jednocześnie. Nie było czasu. Kaszlała i wołała Rapha, a mężczyzna w szacie znów na nią ruszył, wymachując rękami z dzikim błyskiem w oczach. Juliette schyliła się pod jego rękami, trafiając go barkiem w brzuch, a mężczyzną przekoziołkował nad jej plecami. Padł na podłogę i chwycił ją za nogi, ściągając ją do parteru.

Juliette próbowała się mu wyśliznąć, ale on pełzł po niej, od kostek w górę, do pasa. Za nim wznosiły się płomienie. Koc się zajął. Mężczyzna wrzasnął, ogarnięty nieświętym gniewem, całkiem już postradawszy rozum. Juliette odepchnęła się od jego ramion i zaczęła wiercić się w miejscu, żeby się oswobodzić. Ledwo oddychała, ledwo widziała. Leżący na niej mężczyzna krzyknął z nowym zapałem — to jego szaty się zajęły. Płomienie pełzły po jego plecach i po nich obojgu, a Juliette z powrotem znalazła się w tamtej śluzie, z kocem na głowie, płonąc żywcem.

Przed jej twarzą przemknął but i trafił w młodego księdza; siła uczepionych niej rąk zmalała. Juliette zepchnęła go z siebie. Dym przesłaniał już wszystko. Próbowała odzyskać równowagę, ale nie mogła opanować kaszlu; zastanawiała się, co z radiem, ale wiedziała, że już po nim. A potem ktoś pociągnął ją w głąb wąskiego korytarza. Blada twarz Rapha upodabniała go do osnutego dymem ducha, który popędzał ją, kiedy szła po drabinie.

Serwerownia napełniała się dymem. Ogień na dole będzie się rozprzestrzeniał, aż pochłonie wszystko, co się pali, zostawiając tylko osmalony metal i stopione przewody. Juliette pomogła Raphowi wyjść z szybu. Zatrzasnęła pokrywę włazu i zrozumiała, że ta cholerna krata nie zatrzyma dymu.

Raph zniknął za jednym z serwerów.

— Szybko! — krzyknął. Juliette poczołgała się na czworakach i zastała Rapha zapartego o tył węzła łączności. Napierał z całej siły, odpychając się jedną nogą od sąsiedniego serwera.

Pomogła mu. Obolałe mięśnie prężyły się i paliły. Raz po raz napierali na tkwiący w miejscu metal; Juliette mgliście przypomniała sobie o śrubach mocujących podstawę do podłoża, ale ciężar wysokiej obudowy sprzyjał ich wysiłkom. Metal jęknął. Śruby ustąpiły i wielki, czarny serwer przechylił się, zadrżał, a potem runął, zakrywając otwór.

Juliette i Raph opadli na podłogę, kaszląc i z trudem chwytając powietrze. W pomieszczeniu było aż sino od dymu, ale odcięli jego dopływ. A krzyki na dole wreszcie ucichły.

56