Kroczył łukowatym korytarzem, wzdłuż którego biegły grube rury i ciężkie kable. Minął dwóch ludzi w czerwieni reaktora; żaden nie dostrzegł dziur na ramieniu kombinezonu ani brązowiejących już plam krwi. Ot, skinęli mu głową, szybko przemknęli wzrokiem po ładunku i jeszcze szybciej odwrócili spojrzenie, żeby ich przypadkiem nie poprosił o pomoc. Jedno z kółek wózka piszczało, jak gdyby skarżąc się na plan Donalda, niezadowolone z przerażającego ładunku.
Donald zatrzymał się przy głównej sali reaktora. Zaszedł już wystarczająco daleko. Sięgnął do kieszeni po młotek. Rozważał to, co zamierzał zrobić. Pomyślał o Helen, która umarła tak, jak ludzie powinni umierać. Tak to działało. Żyjesz. Starasz się jak możesz. Usuwasz się w cień. Pozwalasz, by ci, którzy nadejdą po tobie wybierali. Pozwalasz im decydować o swoim losie i żyć własnym życiem. Tak powinno być.
Uniósł młotek obiema rękami — i rozbrzmiał strzał. Wystrzał i ogień w jego piersi. Donald powoli okręcił się wkoło, młotek brzęknął o podłogę, a potem jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Sięgnął gorączkowo po bombę w nadziei, że pociągnie ją za sobą. Musnął stożkowaty czubek, ale jego palce się ześliznęły. Złapał uchwyt wózka i razem upadli. Donald znalazł się na plecach, a bomba runęła na podłogę z donośnym hukiem, który aż poczuł w kręgosłupie, a potem odturlała się leniwie i niegroźne pod ścianę, poza zasięg jego rąk.
Winda dla dronów otworzyła się automatycznie po długiej, ciemnej wspinaczce. Charlotte zawahała się. Rozejrzała się za jakimś sposobem na sprowadzenie windy z powrotem, lecz układ sterowania znajdował się milę pod nią. Gdy czołgała się na zewnątrz, wielka butla z powietrzem uderzyła o sufit. Darcy’ego nie było. Jej brata nie było. Nie tego chciała.
Wysoko w górze kłębiły się czarne chmury. Czołgała się w górę znajomo wyglądającej rampy. Była tu już wcześniej, choć nigdy osobiście. Oto widok z drona, który oglądała przy każdym z czterech lotów. Wystarczyłoby pchnąć przepustnicę, a znalazłaby się tam w górze, wśród chmur, przechylając maszynę i lecąc swobodnie.
Lecz tym razem musiała polegać na własnych zmęczonych mięśniach. Dotarła do końca rampy i opuściła się na betonową półkę poniżej. Jak uziemiony ptak, jak bezskrzydły podróżnik, zsunęła się z półki i zeskoczyła na ziemię niczym pisklę wyskakujące z gniazda.
Z początku nie wiedziała, w którą stronę ma iść. Do tego chciało jej się pić, ale jedzenie i wodę miała w plecaku, który tkwił uwięziony pod kombinezonem. Odwróciła się, usiłując odzyskać orientację. Spojrzała na mapę, którą brat przylepił jej do przedramienia i była za to na niego wściekła. Wściekła i wdzięczna. Taki miał plan od samego początku.
Lustrowała mapę. Przywykła do cyfrowych wyświetlaczy, widoku z większej wysokości i planu lotu, ale na podstawie położenia rampy ustaliła kierunek północny. Czerwone linie na mapie wyznaczały trasę. Ruszyła z trudem ku wzgórzom, skąd będzie miała lepszy widok.
I nagle przypomniała sobie to miejsce. Pamiętała, była tu po deszczu, kiedy trawa była śliska, a bliźniacze ślady opon na błocie układały się na zboczu w misterną koronkę. Charlotte przypomniała sobie — przybyła tu spóźniona z lotniska. Wspięła się na to właśnie wzgórze, a jej brat ruszył jej na spotkanie. Miało to miejsce w czasach, gdy świat był jeszcze w całości. Można było spojrzeć w górę i zobaczyć na niebie smugi po odrzutowcach pasażerskich. Można było podjechać samochodem po fast food. Zadzwonić do ukochanej osoby. Istniał tu ustatkowany świat.
Minęła miejsce, w którym uściskała brata i nagle uleciała z niej cała chęć ucieczki. Nie miała już ochoty iść dalej. Jej brat umarł. Świat umarł. Nawet jeśli dożyje chwili, w której zobaczy zieloną trawę i zje jeszcze jedną rację żywnościową, skaleczy wargę o jeszcze jedną puszkę wody… to po co?
Brnęła pod górę, stawiając kolejny krok tylko dlatego, że jej druga noga zrobiła krok; łzy płynęły jej po twarzy, a ona zastanawiała się: po co?
Klatka piersiowa Donalda płonęła. Ciepła krew zbierała się w kałużę wokół jego szyi. Uniósł głowę i na końcu korytarza zobaczył Thurmana. Szedł ku niemu w obstawie dwóch ludzi z Ochrony, w rękach trzymali broń. Donald sięgnął do kieszeni po pistolet, ale było za późno. Za późno. Łzy napłynęły mu do oczu z żalu dla tych, którzy będą żyć pod butem systemu, dla setek tysięcy ludzi, którzy narodzą się, umrą i będą cierpieć. Zdołał wyswobodzić pistolet, ale nie miał siły podnieść go wyżej niż parę cali nad podłogę. Szli po niego. Będą tropić Charlotte i Darcy’ego na powierzchni. Dopadną jego siostrę dronami. W kapryśnym sądzie dusz będą zabijać silos za silosem, aż zostanie tylko jeden, a życiem ich mieszkańców pokierują bezlitosne serwery i bezduszny kod.
Lufy ich broni mierzyły w niego, czekając aż wykona ruch, gotowe zakończyć jego życie. Donald ze wszystkich sił próbował unieść pistolet. Patrzył jak Thurman idzie po niego, ten człowiek, którego już kiedyś zastrzelił i zabił — i wreszcie z trudem podźwignął pistolet, choć nie dał rady unieść go wyżej niż sześć cali nad podłogę.
Wystarczyło.
Zatoczył ręką szeroki łuk, wycelował w nos wielkiej bomby, która powstała z myślą o burzeniu takich molochów, a potem pociągnął za spust. Usłyszał huk, ale nie potrafiłby powiedzieć, skąd dobiegł.
Ziemia zadygotała, a Charlotte upadła do przodu na dłonie i kolana. Rozległo się głuche pumf, coś jak eksplozja wrzuconego do jeziora granatu. Zbocze zadrżało.
Charlotte przetoczyła się na bok i spojrzała w dół stoku. Na płaskiej powierzchni ziemi pojawiło się pęknięcie. I kolejne. Betonowa wieża pośrodku przechyliła się na bok, a potem otworzyła się pod nią ziemia. Utworzył się krater, centrum niecki zapadło się, ciągnąc za sobą okoliczną ziemię i sięgając coraz dalej i dalej; gleba zsuwała się jak gdyby do gigantycznego odpływu, a pióropusze białego betonowego pyłu wystrzeliwały ze szczelin.
Wzgórze zagrzmiało. Piach i kamyki zsuwały się w dół, ścigając się do dna. Ziemia stała się ruchoma. Charlotte zaczęła czołgać się do tyłu, w górę zbocza, z dala od rozszerzającej się jamy. Serce jej łomotało, umysł przepełniał lęk.
Odwróciła się, zerwała na nogi i zaczęła wspinać się tak szybko jak mogła. Przykucnęła i dotknęła podłoża dłonią — ziemia znów powoli tężała. Charlotte wspinała się, aż dotarła na szczyt. Była zbyt wstrząśnięta, by płakać — zbyt oszołomiona sceną potężnej destrukcji. Wiatr smagał ją, zimny kombinezon ciążył.
Dotarłszy na szczyt wzgórza, padła na ziemię.
— Donny — wyszeptała. Odwróciła się i spojrzała w dół, na wyrwę w świecie, którą zostawił po sobie jej brat. Leżała na plecach, wiatr prószył pyłem na jej kombinezon, wiatr z wizgiem owiewał osłonę hełmu, a jej widok na świat robił się coraz bardziej rozmazany — chmura pyłu przykrywała wszystko.
62
Hrabstwo Fulton, Georgia
Juliette pamiętała dzień wyznaczony na umieranie. Wysłano ją na czyszczenie, wciśnięto w kombinezon, a potem patrzyła przez wąską osłonę hełmu jak świat zieleni i błękitu znika jej sprzed oczu, jak kolory bledną, pochłaniane przez szarość, gdy dotarła do szczytu wzniesienia i ujrzała prawdziwy świat.
A teraz, zmagając się z wiatrem, słuchając syku trącego o hełm piasku, ryku własnego pulsu i ciężkiego oddechu, patrzyła jak brąz i szarość ustępują i nikną.