Выбрать главу

Z początku zmiana była stopniowa. Przebłyski bladego błękitu. Ciężko mieć pewność, czy w ogóle się je widziało. Juliette szła w grupie prowadzącej wraz z Raphem, swoim ojcem i pozostałymi siedmioma postaciami w kombinezonach, uwiązanymi do wspólnej butli z powietrzem, którą dźwigali między sobą. Z początku stopniowa zmiana w pewnej chwili stała się nagła, tak jakby przekroczyli przez mur. Opary się podniosły, światło błysnęło, atakujący zewsząd wiatr ustał i otoczyła ich eksplozja barw — zieleni, błękitu i czystej bieli. Juliette nagle znalazła się w świecie niemal zbyt jaskrawym, zbyt żywym, by dało się w niego uwierzyć. Brązowe trawy podobne do rzędów uschniętej kukurydzy szeleściły o jej buty, ale były one jedynymi martwymi rzeczami w zasięgu wzroku. Dalej ciągnęły się połacie falującej, zielonej trawy. Białe obłoki płynęły po niebie. Juliette uświadomiła sobie, że jaskrawe ilustracje w książkach z dzieciństwa były w istocie wyblakłe i nie oddawały w pełni kolorów świata.

Poczuła na plecach czyjąś dłoń — to jej ojciec, który z szeroko otwartymi oczami spoglądał na krajobraz. Raph osłaniał oczy przed jaskrawym słońcem, oddech zaparowywał mu szybkę hełmu. Hannah z uśmiechem zerkała pod kołnierz kombinezonu, na wybrzuszenie na swojej piersi; wiatr szamotał pustymi rękawami, podczas gdy ona trzymała dziecko. Rickson otulił ją ramieniem ze spojrzeniem wbitym w niebo, a Elise i Shaw wyciągali ręce do góry, jakby próbując dotknąć chmur. Bobby i Fitz odstawili na chwilę butlę z powietrzem i po prostu chłonęli ten widok.

Za ich plecami kolejna grupa wyłoniła się ze ściany pyłu. Ciała przebiły całun — i nagle zdyszane, zmęczone twarze rozświetlił zachwyt i nowa energia. Jedna z osób nie dawała sobie rady, praktycznie ją nieśli, lecz widok kolorów dodał jej sił.

Juliette obejrzała się. W tyle wznosiła się ściana pyłu, która sięgała nieba. U jej podstawy wszelkie życie, które odważyło się zbliżyć do tej dławiącej bariery ginęło — trawa zmieniała się w proch, z nielicznych kwiatów zostawały zbrązowiałe łodygi. Ptak zataczał kręgi pod otwartym niebem, jak gdyby przyglądając się jaskrawym intruzom w ich srebrzystych kombinezonach, a potem odleciał, unikając zagrożenia i szybując przez błękit.

Juliette poczuła podobny zew, który ciągnął ją ku trawiastym równinom, z dala od martwej krainy, z której wypełzli. Machnęła na swoją grupę i bezgłośnie powiedziała, żeby szli dalej, a potem pomogła Bobby’emu z butlą. Podreptali wspólnie w dół zbocza. Za nimi szli następni. Każda z grup zatrzymywała się niczym zdumieni czyściciele. Jedna z grup niosła ciało, bezwładny kombinezon; na twarzach mieli wypisane ponure wieści. Jednak wszędzie indziej panowała euforia. Juliette czuła ją w swoim oszołomionym mózgu, który spodziewał się tego dnia umrzeć; czuła ją na skórze pokrytej bliznami, o których zapomniała; czuła ją w zmęczonych nogach i stopach, które teraz mogłyby maszerować aż po horyzont i jeszcze dalej.

Dała pozostałym grupom znak, żeby szli w dół zbocza. Jeden z mężczyzn majstrował przy zapięciu hełmu, więc na migi pokazała pozostałym członkom jego grupy, żeby go powstrzymali, a jej polecenie przekazywano sobie od grupy do grupy. Juliette wciąż słyszała w swoim hełmie syk butli z powietrzem, ale ogarnęła ją niecierpliwość. U ich stóp leżało coś więcej niż ślepa nadzieja. To obietnica. Kobieta z radia mówiła prawdę. Donald faktycznie próbował im pomóc. Nadzieja, wiara i ufność zapewniły jej ludziom krótką chwilę wytchnienia. Z przeznaczonej do czyszczenia, oznaczonej numerem kieszeni wyjęła mapę i sprawdziła linie. Popędziła pozostałych.

Przed nimi widniało wzniesienie, rozległe wzgórze o łagodnym stoku. Juliette ruszyła w jego kierunku. Elise wysforowała się naprzód, napinając wąż z powietrzem do granic możliwości i płosząc żyjące w wysokiej trawie owady. Shaw pobiegł za nią, ich węże omal się nie splątały. Juliette zaśmiała się. Była ciekawa, kiedy ostatnio wydała z siebie taki dźwięk.

Wspinali się z mozołem, a przestrzeń po obu stronach zdawała się rosnąć w miarę jak nabierali wysokości. Gdy dotarła do szczytu, dostrzegła, że to wcale nie wzgórze, ale raczej kolejny pierścień spiętrzonej ziemi. Za szczytem ziemia opadała, tworząc nieckę. Juliette odwróciła się, by objąć wzrokiem cały krajobraz i zobaczyła, że było to oddzielne obniżenie terenu, niezależne od pięćdziesięciu wklęśnięć. Tam, skąd przyszła, za doliną soczystej zieleni, wznosiła się ściana ciemnych chmur. Nie tylko ściana, lecz potężna kopuła z silosami w środku. A wszędzie wokół, za pierścieniowatym wzgórzem, rósł las podobny do tego z ksiąg Dziedzictwa, odległy dywan z gigantycznych różyczek brokuła — tak wielki, że nie sposób ogarnąć go umysłem.

Juliette odwróciła się do pozostałych i postukała w hełm. Wskazała na szybujące w górze czarne ptaki. Jej ojciec uniósł dłoń prosząc, żeby zaczekała. Zrozumiał, co zamierzała zrobić i, zamiast tego, sięgnął po zatrzaski przy własnym hełmie.

Juliette poczuła ten sam strach, który on musiał czuć na myśl, że ukochana osoba zrobi to pierwsza, ale pozwoliła mu. Raph pomógł jej ojcu z zatrzaskami, których prawie nie dało się odpiąć w grubych rękawicach. Wreszcie kopuła hełmu odskoczyła. Ojciec Juliette otworzył szeroko oczy, nabierając badawczy oddech. Uśmiechnął się, nabrał kolejny, głębszy; jego pierś uniosła się, dłoń się rozluźniła, a hełm wypadł spomiędzy palców i poturlał się po trawie.

Ludzi ogarnął szał, wszyscy jednocześnie sięgnęli sobie nawzajem do kołnierzy. Juliette odłożyła na trawę ciężki ładunek i pomogła Raphowi, który z kolei pomógł jej. Po odpięciu hełmu pierwszą rzeczą, jaką zauważyła były dźwięki. Śmiech jej ojca i Bobby’ego, radosne piśnięcia dzieci. Następne przyszły zapachy — woń farm i ogrodów hydroponicznych, aromat zdrowej gleby gotowej na przyjęcie nasion. I to światło, jasne i ciepłe jak lampy grzewcze, ale rozproszone z oddali, otaczające ich zewsząd. Pustka nad nimi ciągnęła się w nieskończoność, nad głowami nie mieli nic oprócz chmur.

Kołnierze kombinezonów brzęknęły, gdy objęli się nazwajem. Grupy na końcu korowodu brnęły teraz szybciej, ludzie upadali i pomagano im wstać, zza kopuł hełmów błyskały zęby, wilgotne oczy i ślady łez na policzkach; zapomniane butle były wleczone po trawie na naprężonych wężach, niesiono jedno ciało.

Ludzie zrywali z siebie rękawice i kombinezony, a Juliette uświadomiła sobie, że nie spodziewała się czegoś takiego. Nie mieli ze sobą noży do rozcinania kombinezonów. Nie mieli planu opuszczenia swych srebrzystych grobowców. Opuścili silos w strojach do czyszczenia — tak jak czyściciele, gdy życie w ciasnocie staje się nie do zniesienia i nawet niezgrabny spacer ku śmierci wydaje się kuszący.

Bobby zdołał zerwać zębami rękawicę i oswobodzić dłoń. Fitz zrobił to samo. Wszyscy śmiali się i pocili, rozpinając suwaki i rzepy na plecach sąsiadów, strząsając z rąk rękawy, uwalniając głowy z obręczy kołnierzy, z trudem ściągając buty. Bose dzieci w różnobarwnych, brudnych ocieplaczach tarzały się w trawie jedno za drugim. Elise postawiła swojego psa — którego trzymała przyciśniętego do piersi jak własne dziecko — i pisnęła, gdy zwierzątko zniknęło w gąszczu zielonych paproci. Podniosła go z powrotem. Shaw śmiał się i wydobył ze swojego kombinezonu jej książkę.

Juliette dotknęła ziemi i przebiegła dłonią po trawie. Była jak chwasty na farmach, ale zbite w gęsty dywan. Juliette pomyślała o owocach i warzywach, które niektórzy spakowali do środka kombinezonów. Ważne, żeby zachowali nasiona. Już teraz myślała, że może przeżyją więcej niż dzień. Więcej niż tydzień. Ta perspektywa napełniała jej serce radością.