— Juliette — przedstawiła się. — Pomogę ci to zdjąć.
— To ty — powiedziała Charlotte z uśmiechem. Zwróciła uwagę na tłum, wieżę i sterty zapasów. — Co to za miejsce?
— Druga szansa — odparła Juliette. — Ale nie zostajemy tutaj. Wyruszamy w kierunku wody. Mam nadzieję, że do nas dołączysz. Muszę cię jednak ostrzec, to daleka droga.
Charlotte położyła Juliette dłoń na ramieniu.
— Nie szkodzi — powiedziała. — Już przeszłam daleką drogę.
Epilog
Raph nie wyglądał na przekonanego. Z determinacją zważył trzymaną w dłoni gałąź; jego bladą twarz oblewał roztańczony, pomarańczowo-złoty blask ogniska.
— Po prostu wrzuć to do ognia — krzyknął Bobby.
Rozległy się śmiechy, ale Raph z konsternacją zmarszczył brwi.
— To drewno — powiedział, ważąc gałąź.
— Rozejrzyj się — ryknął Boby, machając ręką na grube pnie i zwieszające się w górze ciemne konary. — Mamy więcej drewna niż będziemy kiedykolwiek potrzebować.
— Zrób to, chłopcze. — Erik kopnął jedną z kłód, wzbijając snop iskier, które uleciały w powietrze jak spłoszone owady. Wreszcie Raph cisnął gałąź na pozostałe, a drewno zaczęło trzaskać i sypać iskrami.
Juliette spoglądała na ogień ze swojego śpiwora. Gdzieś w lesie zwierzę wydało dźwięk niepodobny do żadnego, który kiedykolwiek słyszała. Brzmiał jak płacz dziecka, choć bardziej śpiewny i żałobny.
— Co to było? — zapytał ktoś.
Zgadywali, siedząc w ciemności. Przywoływali zwierzęta z dziecięcych książeczek. Słuchali Solo, który opowiadał o wielu pradawnych gatunkach, o których czytał w Dziedzictwie. Zebrali się wokół Elise z latarkami w dłoniach i wpatrywali się w pozszywane stronice jej książki. Wszystko było tajemnicze i zachwycające.
Juliette położyła się na plecach, słuchając buzującego ogniska i trzaskających od czasu do czasu kłód, ciesząc się ciepłem na skórze i zapachem pieczonego mięsa, osobliwą wonią trawy i mnóstwa ziemi. A przez baldachim liści prześwitywały mrugające gwiazdy. Jasne chmury — te, które wcześniej zakryły zachodzące za wzgórzami słońce — teraz rozwiał wiatr, a zza nich wyłoniło się sto migoczących świetlnych punkcików. Tysiąc. Im dłużej patrzyła, tym więcej ich dostrzegała. Migotały w jej wypełnionych łzami oczach, gdy myślała o Lukasie i o miłości, którą w niej rozpalił. Coś stężało w jej piersi i kazało jej zacisnąć szczęki, żeby powstrzymać płacz — nowe poczucie celu, pragnienie, by dotrzeć do wody na mapie Elise, zasadzić te nasiona, zbudować dom nad ziemią i w nim zamieszkać.
— Jewel? Śpisz?
Stanęła nad nią Elise, zasłaniając gwiazdy. Piesek przytknął Juliette zimny nos do policzka.
— No chodź — powiedziała Juliette. Posunęła się i poklepała śpiwór, a Elise usiadła i przytuliła się.
— Co robisz? — zapytała dziewczynka.
Juliette wskazała na niebo.
— Patrzę na gwiazdy — powiedziała. — Każda z nich jest jak nasze słońce, tylko bardzo odległe.
— Znam gwiazdy — odparła Elise. — Niektóre z nich mają nazwy.
— Naprawdę?
— Tak. — Elise położyła jej głowę na ramieniu i przez chwilę spoglądała w górę. Tajemnicze stworzenie w lesie zawyło.
— Widzisz tamte? — zapytała Elise. — Nie przypominają ci pieska?
Juliette zmrużyła oczy i przyjrzała się niebu.
— Możliwe — powiedziała. — No, może i tak.
— Możemy je nazwać Piesek.
— To dobra nazwa — zgodziła się Juliette. Zaśmiała się i otarła oczy.
— A tamte wyglądają jak człowiek. — Elise wskazała na szeroki kształt, śledząc palcem szczegóły. — Tu ma ręce i nogi. Tu ma głowę.
— Widzę — powiedziała Juliette.
— Możesz go nazwać — powiedziała przyzwalająco Elise. Głęboko w lesie niewidoczne zwierzę wydało kolejny skowyt, a piesek Elise mu zawtórował. Juliette poczuła spływające po policzku łzy.
— Nie jego — powiedziała cicho. — On już ma imię.
Ogniska przygasały, ale noc wciąż trwała. Gwiazdy skryły się za chmurami, a dzieci zniknęły w namiotach. Juliette spoglądała na poruszające się w jednym z namiotów cienie — inni dorośli, którzy też nie mogli spać. Ktoś gdzieś piekł jeszcze paski mięsa ze zwierzęcia, które Solo ustrzelił ze swojego karabinu, długonogiego jelenia. Juliette nie mogła się nadziwić transformacji, jaką Solo przeszedł w ciągu ostatnich trzech dni. Mężczyzna, który dorastał w samotności stał się przywódcą, bardziej przystosowanym do przetrwania w tym świecie niż ktokolwiek z nich. Juliette zamierzała wkrótce poprosić o kolejne głosowanie. Jej przyjaciel Solo byłby doskonałym burmistrzem.
W oddali odcinała się sylwetka kogoś, kto stał nad ogniskiem i szturchał je kijem, próbując wykrzesać więcej ciepła z dogasającego żaru. Chmury i ogień — dotąd zawsze lękano się tych dwóch rzeczy. Ogień oznaczał śmierć dla silosu, a chmury pochłaniały tych, którzy ośmielali się wyjść. A jednak spoglądając na chmury nad głową i wzniecając płomienie, odnajdywali pociechę i w jednym, i w drugim. Chmury były czymś w rodzaju dachu, ogień zaś dawał ciepło. Nie mieli już tylu powodów do strachu. A kiedy jasna gwiazda wyłoniła się nagle przez lukę w chmurach, myśli Juliette powróciły — jak zawsze — do Lukasa.
Któregoś razu rozłożył swój atlas gwiazd na łóżku, na którym się kochali i powiedział jej, że każda z tych gwiazd ma, być może, swoje własne światy, a Juliette nie potrafiła ogarnąć umysłem tej myśli. Była zuchwała. Niemożliwa. Choć na własne oczy widziała inny silos i tuziny zagłębień w ziemi, które ciągnęły się po horyzont, nie potrafiła wyobrazić sobie istnienia zupełnie innych światów. A jednak wróciwszy z czyszczenia, oczekiwała od pozostałych, że uwierzą w jej równie śmiałe stwierdzenia…
Za jej plecami trzasnęła gałązka, zaszeleściły liście. Juliette spodziewała się zobaczyć Elise, która poskarży się, że nie może spać. A może to Charlotte, która wcześniej przyłączyła się do niej przy ogniu i prawie się nie odzywała, choć wyglądała na kogoś, kto miał wiele do powiedzenia. Jednak gdy Juliette się odwróciła, ujrzała Courtnee z czymś parującym w dłoni.
— Mogę się przysiąść? — zapytała Courtnee.
Juliette zrobiła dla niej miejsce, a stara przyjaciółka dołączyła do niej na śpiworze. Wręczyła Juliette gorący kubek czegoś, co pachniało trochę jak herbata… ale intensywniej.
— Nie możesz spać? — zapytała Courtnee.
Juliette pokręciła głową.
— Siedzę i myślę o Luke’u.
Courtnee położyła jej rękę na plecach.
— Przykro mi — powiedziała.
— W porządku. Kiedy spoglądam na gwiazdy, pomaga mi to spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy.
— Tak? No to pomóż i mi.
Juliette zastanowiła się, jak to zrobić i zdała sobie sprawę, że brakuje jej słów. Miała tylko poczucie bezmiaru — nieskończonych możliwych światów — które napełniało ją nadzieją, nie rozpaczą. Ubranie tego w słowa nie było łatwe.
— Wszystkie te ziemie, które widzieliśmy w ostatnich dniach — powiedziała, próbując ogarnąć umysłem własne uczucia. — Tyle przestrzeni. Nie mamy nawet ułamka czasu i ludzi, żeby to wszystko zapełnić.