Opuścił wzrok na śródokręcie, aby po raz kolejny poobserwować, jak pracuje machina parowa, urządzenie, które go od dawna fascynowało. Wykonane z markowego egipskiego brązu kotły i paleniska mieściły się pod pokładem, niedaleko płasko zaokrąglonego dziobu lembusa, istotnie przypominającego kaczy kuper, w specjalnej, wykładanej ogniotrwałą terakotą komorze – w innym przypadku spłonąłby drewniany kadłub statku. Jej położenie można było poznać po wystającym nad pokład grubym miedzianym kominie, z którego buchał bez przerwy dym. Z kotłów para szła miedzianymi rurami do właściwej machiny, pierwotnie śruby Archimedesa, przekonstruowanej przez rzymskiego inżyniera Cato Tuliusza. Marcus widział przez otwartą pokrywę luku gruby, ubrany w terakotowy pancerz, a odlany z tegoż egipskiego brązu tubus, w którym, popychane parą, szparko obracały się skrzydła wirnika. Ruch obrotowy przekazywany był na półstopowej średnicy oś z najprzedniejszej damasceńskiej stali, która prowadziła od śruby Tuliusza do mieszczącego się na rufie skomplikowanego systemu przekładni, przekazujących uzyskany z siły ognia ruch na koło wodne, z niezmordowaną, mechaniczną cierpliwością popychające statek do przodu. Tak oto potęga ludzkiego rozumu zmusiła do spotkania wrogie sobie żywioły ognia i wody, aby je podstępnie ujarzmić i uczynić pożytecznymi.
„Dlaczego właściwie nie stosuje się pary w machinach lądowych?” – przyszło mu nagle do głowy. Wielki cesarz Julian w jednym ze swoich edyktów, wydanym pod koniec długiego i chwalebnego życia, dozwolił stosować udoskonaloną machinę Hierona wyłącznie na statkach morskich, i to tych pływających po wodach wschodnich. Inne zastosowania były zabronione. Marcus wiele razy rozmyślał, ileż to wspaniałych rzeczy można by zdziałać siłą pary, na przykład w młynach zbożowych czy przy nawadnianiu pól lub napędzaniu pojazdów. Niemożliwe, aby Julian, jeden z najtęższych umysłów swoich czasów, o tym nie wiedział. Dlaczego w takim razie wydał zakaz? Tego zupełnie nie potrafił zrozumieć. Nagle posłyszał za sobą stanowcze, żołnierskie kroki.
– Zaręczam ci, szlachetny Marcusie Corejmusie, że w naszym mieście wytwarza się znakomite pivo, lepsze nawet od tego, którym uraczyłeś właśnie morską topiel.
Marcus odwrócił się. Podszedł do niego Labienus Wiktoryn, legat pomocniczy stacjonującego w Cattigarze XXV legionu, mąż słusznego wzrostu, o okrągłej, wesołej twarzy i takimże usposobieniu. Podróżowali razem od Gedrozji, gdzie Labienus bawił w jakiejś wojskowej misji. Był całkiem sympatycznym kompanem, chętnym do wypitki, chwilami tylko śmieszył nadmiernie kwiecistą wymową, świadczącą o głębokim umiłowaniu klasycznej retoryki. Marcus zwykł kpić sobie z tego bezlitośnie.
– Obyś rzekł prawdę, o złotousty – powiedział z namaszczeniem.
Labienus popatrzył na niego podejrzliwie spod oka, wreszcie obaj wybuchnęli śmiechem. Legionista wskazał ku północy, w kierunku której był zwrócony dziób statku. Marcus spojrzał tam, silnie wytężając wzrok, i na linii styku morza i nieba dostrzegł ciemną, nieco wypukłą kreskę. Zaintrygowany i zarazem pełen nadziei zwrócił się ku Labienusowi.
– Tak, to wybrzeże Syjamu – odparł tamten, uprzedzając pytanie. – A dokładniej delta największej rzeki, Mekongu, na wschód od której leży Cattigara.
Załoga też dostrzegła ląd i na śródokręciu rozpoczął się ożywiony ruch, napędzany wrzaskliwymi komendami oficerów. Kilku ludzi skoczyło pod pokład, chyba pomóc palaczom, ponieważ z grubego komina buchnął naraz kłąb burego dymu i okręt wyraźnie przyśpieszył. Paru innych rzuciło się na maszt i zaczęło rozwijać żagiel, zupełnie do tej pory nieprzydatny. Dopiero teraz poczuli chłodniejszy powiew w plecy – lekka bryza pchała ich prosto na północ. Ciemna kreska na horyzoncie rosła w oczach.
– Czy myślałeś już, gdzie zatrzymasz się w Cattigarze? – spytał Labienus.
– Nie zastanawiałem się jeszcze nad tym. – Marcus spojrzał uważnie na legata. – Znajdzie się tam chyba dla mnie jakaś godna gospoda?
– Nie wątpię – odrzekł legionista z podejrzanie figlarnym uśmieszkiem. – Ale w czasie naszej podróży poznałem cię chyba na tyle, że mogę zaproponować coś specjalnego... pomny, rzecz jasna, na twe epikurejskie upodobania.
Marcus uniósł pytająco brew, naprawdę zaciekawiony, ale Labienus, miast mówić dalej, zaklaskał w ręce. Na podeście zjawił się ciemnoskóry niewolnik z dzbanem i pucharami. Corejmus zerknął smętnie na trzymany nadal w ręku kufel, na misternie wyrysowaną na czarnej polewie postać rozradowanego Bachusa, którego w germańskich i sklawińskich krajach czczono również jako opiekuna chmielu. Całość nieprzyjemnie przypominała o minionych już pivnych rozkoszach. Zirytowany, z rozmachem wyrzucił kufel za burtę.
– To w ofierze Neptunowi, aby dalej nam sprzyjał – wyjaśnił. – Bardzo lubiłem to poręczne naczynie i mam nadzieję, że on to doceni.
– Nie wątpię. – Labienus wcisnął mu do rąk krater wypełniony po brzegi czerwonym winem. – Zdaję sobie sprawę, że nie zastąpi ci to twego ulubionego trunku, chyba jednak docenisz trud niewolników z mej winnicy na Taprobane.
Ulali trochę z pucharów dla uczczenia Kybele, Wielkiej Matki, opiekunki życia, i dostojnie wypili. Jak na czerwone i trujące świństwo, za jakie w normalnych warunkach Marcus uważał wino, to smakowało całkiem nieźle. Czuło się w nim moc południowego słońca i pulchną żyzność wulkanicznej taprobańskiej gleby. Także niewolnicy Labienusa sprawili się nadzwyczajnie. „Wiem – krzyknął w duchu, olśniony nagłym przebłyskiem – dlaczego nie wolno używać na lądzie machin parowych!”. Machiny wyręczyłyby w pracy krocie niewolników, z którymi nie bardzo byłoby wiadomo, co dalej począć. Chyba tylko to, co Krassus z niedobitkami wojska Spartakusa. A na to Julian był zbyt wielkim humanistą. Cesarz pisał w pamiętnikach, że na rzeź chrześcijan zdecydował się wówczas, gdy uznał, że wszelkie pokojowe środki zostały wyczerpane i zostały mu tylko żołnierskie miecze. I przekonanie, że dobro Rzymu nie zna kompromisów.
Pociągnął raz jeszcze z krateru i z nadzieją popatrzył ku znacznej już wypukłości lądu, jaka się przed nimi rysowała na horyzoncie – zwiastującej nowy świat, pełen nadziei, ale i nieznanych niebezpieczeństw. Tropikalny upał rósł z każdą kwadrą, powietrze stało się parne i duszące, jak zwykle w ciągu tych paru południowych godzin, gdy słońce nieruchomo zawisało w zenicie. Wino Labienusa, mimo iż wcale smaczne, niewiele pomagało na upał. „Nie ma to jednak jak schłodzone w głębokiej studni pivo” – skonstatował z żalem.
Trudno było orzec, ile już godzin płynęli wzdłuż bajecznie zielonych wysepek i wysuniętych w morze półwyspów, składających się na poszarpaną linię brzegową delty Mekongu. W ciągu tego czasu ich skromnie rozpoczęta libacja zmieniła się w prawdziwą ucztę. Dołączyło paru azjatyckich i greckich kupców, a także indyjskie tancerki z wędrownej trupy, młode, gibkie, a przy tym wielce rozpustne i skore do zabaw, o czym dogłębnie się mogli podczas podróży przekonać. Usłużni niewolnicy ustawili na obszernym pokładzie rufy, osłoniętym białym płóciennym dachem, kilka wygodnych sof, między którymi krążyli potem z dzbanami i półmiskami pełnymi kandyzowanych owoców i morskich specjałów. Pito obficie i żegnano się czule, jako że przed zachodem słońca mieli zawinąć do portu.
Marcus obserwował w zadumie kłębiącą się za burtą dziką i pierwotną puszczę. W zasadzie powinien czuć radość, że udało mu się dotrzeć tak daleko, ale jakoś nie czuł. Nieprzenikniony gąszcz za burtą napawał go dziwnym niepokojem. Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Calisji trapiły go wątpliwości, czy aby naprawdę dobrze postąpił. Mógł w końcu dożyć swoich dni w Wenedii, przepisując w skryptorium zarządzenia namiestnika, a wieczorami urzędując w gospodzie Agamemnona; może nawet powinien zająć się u tego wieprza produkcją piva, do czego od dzieciństwa czuł wielki pociąg. Z drugiej strony odwróciłby się wówczas od wielkich przeznaczeń, z którymi teraz wreszcie mógł się zmierzyć. Wielka przygoda, ruch i przestrzeń, o tym zawsze marzył, ślęcząc godzinami nad Herodotem czy Ksenofontem. Teraz mógł wreszcie tego dostąpić, przeżyć coś naprawdę. Najbardziej fascynujące było to, że owe upragnione przeznaczenia jawiły się równie tajemniczo, co widniejąca zda się o rzut kamieniem ściana zieleni, gęsta i nieprzenikniona jak najgłębsze sekrety Azji. Płynął oto na krańce znanego świata, aby sprawdzić pewną karkołomną hipotezę, w którą chwilami sam z trudem wierzył. „I jakiż w tym poplątaniu los twój, Corejmusie?” – szepnął do siebie bezwiednie.