Выбрать главу

– Mówiłeś coś, szlachetny Marcusie? – Labienus, prawie zupełnie już pijany, wychynął z łapczywych objęć jednej z tancerek. – Że co?

– Pytałem, kiedy ujrzymy Cattigarę – odrzekł.

Legat pomocniczy XXV legionu popatrzył na niego nieprzytomnie, bełkotnął coś niewyraźnie i opadł z powrotem na brązowe łono leżącej z nim dziewki.

– Już niedługo, port znajduje się zaraz za tym półwyspem, który teraz opływamy – powiedział uprzejmie jeden z Greków, starszy już człowiek, też widocznie nie potrafiący poddać się ogólnemu nastrojowi. Widząc nieco zdziwioną minę Marcusa, dodał wyjaśniająco: – W porcie będzie czekać żona, której dawno nie widziałem.

„Ot, co znaczy prawdziwa małżeńska cnota” – pomyślał Corejmus i wygodnie wyciągnął się na wznak. Grek wstał, podszedł do balustrady i podniósłszy do skroni dłoń, pochłaniał wzrokiem morze. Chyba rzeczywiście kochał tę swoją Penelopę. Marcus sięgnął po krater i skinął na niewolnika, który natychmiast go napełnił taprobańskim białym wytrawnym, zmieszanym z sokiem cytrynowym i wodą. Statkiem lekko szarpnęło, zgrzytnęły łańcuchy sterowe – zmienili kurs. Marcus rozejrzał się, zaniepokojony. Stojący przy burcie Grek machnął ku niemu zachęcająco ręką. Ociężale podniósł się z sofy i lekko chwiejąc się na nogach, podszedł do kupca. Popatrzył w kierunku, który tamten wskazywał. Lembus opłynął już przylądek i znajdowali się teraz u wejścia do ogromnej zatoki. U jej krańca ujrzeli port i rozpościerające się za nim miasto. Statek nabierał szybkości i trzykrotnie gwizdnął triumfalnie. Z głębi zatoki odpowiedziano natychmiast. Dostrzegli obłok pary unoszący się nad niewidocznym do tej pory okrętem. Była to czarna, dwukrotnie od lembusa większa wojenna galera, strzegąca wejścia do portu.

Sunęli teraz tak chyżo, tnąc jak nóż wody dziwnie spokojnej zatoki, że nie minęła kwadra, a już przepływali tuż obok wojennego okrętu. Kapitan lembusa pokazał imperialne znaki, wówczas kręcący się po pokładzie galery marynarze okrzyknęli ich ochoczo. Stojący obok Marcusa Grek pomachał im entuzjastycznie, a on sam, równie ciekaw, co zafascynowany, pożerał wzrokiem rozkładające się przed nimi miasto, ostatni rzymski punkt oparcia u wrót Najdalszej Azji, legendarną Cattigarę.

Sam port sprawiał przyjemne wrażenie. Był co prawda zatłoczony statkami i łodziami najrozmaitszych typów i przeznaczeń, ale zacumowanymi porządnie, w równych, karnych szeregach wzdłuż wybiegających daleko w morze kamiennych pomostów, bardzo solidnie zbudowanych, co się Marcusowi od razu rzuciło w oczy; w prowincjach położonych bliżej Rzymu gospodarka morska pozostawała w znacznym zaniedbaniu, a stan śródziemnomorskich zwłaszcza portów był fatalny. Tu wyglądało to zupełnie inaczej: pomosty przytykały do potężnego nabrzeża, starannie obmurowanego granitowym, jak się wydawało na pierwszy rzut oka, murem. Za nim widniały ustawione w regularnych odstępach prostokątne fasady magazynów i jakieś inne budynki, o na azjatycką modłę spiczastych dachach. Marcus pokręcił z podziwem głową – tak schludnego portu w czasie swej podróży jeszcze nie odwiedzał.

Dalej rozciągało się właściwe miasto. Z pokładu lembusa widział całkiem spory obszar, jako że zbudowano je na opadającej ku morzu równinie. Sprawiało równie porządne i cieszące oko jak port wrażenie: zbudowane na miejscu starej greckiej osady, pamiętającej czasy Aleksandra Macedońskiego, zachowało regularną szachownicę ulic, pnąc się stopniowo w górę, aż do szczytu najbliższego wzniesienia. Marcus doliczył się wstępnie czterech dużych forów, kilkudziesięciu świątyń, rzymskich, greckich, a także azjatyckich, wyższych od tamtych, o śmiesznych dachach przypominających trzy lub cztery nałożone na siebie słomiane kapelusze, jakich używali na Taprobane pracujący w polu wieśniacy, aby ochronić się przed palącym słońcem. Nad całą tą egzotyczną, iście azjatycką mieszaniną stylów, ulic, placów i dachów panowała majestatycznie sylwetka rzymskiej cytadeli, wzniesiona na wzgórzu tuż obok portu. Z podziwem patrzył na jej potężne mury, ujęte w geometrycznie doskonały sześciobok, postawione na fundamencie z ogromnych czarnych głazów, być może bazaltowych, których imponujące rozmiary mógł dostrzec nawet z tak znacznej odległości. Twierdza składała się właściwie z dwóch takich sześcioboków, szerszego, stanowiącego wysoką na jakieś sto stóp podstawę, na której stał drugi, węższy i niższy. Jego pochylone ku środkowi ściany wieńczyła płaska kopuła, lśniąca w słońcu wypolerowanym spiżem. W tej chwili wykwitł nad nią obłoczek białego dymu i dobiegł ich daleki, przenikliwy świst.

– To wypuszczają nadmiar pary z wyrzutni – objaśnił Grek, widząc jego zdziwioną minę. – W środku jest bateria parowych balist, widocznie trzymają ją teraz na ogniu.

”Czyżby spodziewano się ataku?” – pomyślał Corejmus, ale nie wyraził tego głośno. Jednostajnie przyśpieszony łomot maszyny ich statku raptem się zmienił, ścichł i zgrubiał – zaczęli zwalniać. Statek celował dziobem wprost w kamienne nabrzeże, wytracając gwałtownie impet. Kapitan kierował się ku małej, jakby wydzielonej zatoczce, gdzie dostrzegli kilka przycumowanych, podobnych do ich lembusa, jednostek parowych o średniej wielkości oraz dwie wojenne galery, chyba gotowane do wyjścia w morze, ponieważ na ich pokładach kłębiło się multum uzbrojonych ludzi, poganianych gniewnymi okrzykami centurionów. Maszyna na ich statku powoli zamierała, zbliżali się do nabrzeża, ogromniejącego z każdą chwilą. Dostrzegali nawet czekających na brzegu ludzi, wymachujących radośnie kwietnymi wiązankami. Grek ze łzami w oczach pokazywał mu stojącą osobno, szczupłą kobiecą postać.

Statek skręcał powoli, nacierając burtą na kamieniste nabrzeże. Majtkowie biegali gorączkowo, przerzucając na zewnątrz zwoje lin i wypchane wełną skórzane worki. Ruszyła znowu maszyna, tyle że w przeciwnym kierunku. Pęd zmalał prawie do zera, ale mimo to wstrząs w kontakcie z brzegiem był znaczny – nawet przyczepiony kurczowo do balustrady Marcus zachwiał się na nogach. Prawdziwe jednak spustoszenie nastąpiło wśród biesiadników: wyrzucony z łoża i objęć tancerki Labienus doturlał się aż do niego. Zaraz też dziarsko wstał, czepiając się palików balustrady, i z niezbyt przytomnym wyrazem twarzy rozejrzał się wokół.

– Zatem, szlachetny Corejmusie, zawołany filozofie, ciekawy dalekich krajów podróżniku i poszukiwaczu sensu życia – powiedział nieoczekiwanie trzeźwym głosem – jesteś oto w Cattigarze.

– Tak – mruknął w zamyśleniu Marcus. – Jestem.

Ale nie czuł z tego powodu jakiejś szczególnej radości. Raczej nostalgiczny smutek, nieuniknione następstwo spełnionego marzenia.

Labienus doprawdy niewiele przesadzał, entuzjastycznie opisując mu uroki tego miejsca. Lektyka przystanęła na szczycie wzgórza. Marcus odsunął firany i patrzył w dół, oniemiały z zachwytu – to, co widział, przechodziło jego najśmielsze oczekiwania. Czegoś podobnego nie mógłby się spodziewać w najfantazyjniejszych snach.