Miał oto przed sobą pozostałość po greckim, klasycznym teatrze, który ongiś, sto czy dwieście lat temu, wybudowali sobie zamieszkujący w Cattigarze Grecy. Urzeczywistnili przy tym tyleż prosty, co i sprytny zamysł – ścięli część opadającego ku morzu stoku wzgórza, które wybiegając w tym miejscu poza linię brzegową, przemieniało się właściwie w półwysep. Siedzący na widowni ludzie mieli na wprost oczu morze, skąd też nawiewała chłodna bryza, co niewątpliwie było jednym z koronnych argumentów uzasadniających takie usytuowanie teatru. Przedstawienia, zwykle złożone z klasycznych tetralogii, trwały wiele godzin i wytrzymanie do końca w tropikalnej spiekocie wymagało nie lada jakiej odporności i naprawdę wielkiej miłości do dramatu. Bryza bardzo tu pomagała.
Poniżej, prawie na poziomie morza, umieszczono orchestrę i skene, bardzo, jak się domyślał Marcus, swego czasu obszerne. Efekt czysto dramatyczny musiał być zgoła fantastyczny, gdy odgrywającym posępne tragedie Sofoklesa aktorom towarzyszył głucho szumiący przestwór oceanu, dodatkowy a niepłatny uczestnik spektaklu. Niestety, zmyślni Grecy nie przewidzieli jednego – iż ów sam upomni się o zapłatę.
Marcus domniemywał, że kiedyś wzburzone morze musiało natrzeć na urwisty brzeg ze szczególną furią. Zabezpieczenia – o ile w ogóle były, w co wątpił – nie wytrzymały i cała misterna teatralna konstrukcja wraz z podmytym przez fale przylądkiem runęła w dół. Nie całkowicie jednak, morze pożarło skene, proskenion i spory kęs orchestry – zatem tę część teatru, gdzie występowali aktorzy. Widownia, czyli kolisty theatron, wraz z pozostałym kawałkiem orchestry obsunęła się kilkadziesiąt stóp ku morzu i tak pozostała. Orchestra znalazła się pod wodą, włączona tym samym w linię brzegową. Dało to w efekcie coś na kształt marmurowego basenu, otwartego jedną stroną na morze. Marcus nawet z tej wysokości widział prześwitujące przez wodę olśniewająco białe płytki, którymi wyłożono kiedyś miejsce dla chóru.
Taka oszczędzona przez morze pozostałość nie była już dla Greków prawdziwym teatrem, toteż zostawili ją własnemu losowi. I tak pewnie wietrzałaby, zamieszkana przez małpy i czekająca swego naturalnego końca, gdyby nie pewien przedsiębiorczy Azjata z głową na karku, Syjamczyk Tong Po, który stał teraz w uniżonej pozie przed lektyką Corejmusa. Ten z kolei kręcił nadal głową, nie mogąc się nadziwić przedsiębiorczości niepozornego człeczyny o licu okrągłym jak księżyc w pełni. Podał mu list polecający od Labienusa i dla odmiany skupił się na innowacjach wprowadzonych przez sprytnego Syjamczyka.
Tong Po, gdy przejął od wspólnoty greckiej resztki teatru, przede wszystkim zabezpieczył go solidnymi palami przed dalszym obsuwaniem się w morze. Wybudował też dwa chroniące brzeg kamienne falochrony, skutecznie rozbijające atakujące resztki orchestry bałwany. Amfiteatralną widownię znacznie przerobił, usuwając część kamiennych stopni-siedzeń, na których spoczywały przedtem tyłki wzruszających się losem Antygony Greków. Zamiast nich zainstalował w każdym rzędzie po siedem lub osiem szerokich podestów, na których ustawił obszerne, wygodne łoża z jedwabnymi baldachimami. Razem dawało mu to siedem kręgów z blisko pięćdziesięcioma łóżkami, schodzących tarasowate ku wodzie. Przyjemna bryza, którą tak chwalili sobie greccy teatromani w czasie długich spektakli, w tej chwili leniwie owiewała ciała kopulujących pod baldachimami kochanków – jako że Tong Po był największym w Cattigarze przedsiębiorcą od uciech miłosnych, pospolicie zwanym sutenerem, a to, czym Marcus od dobrej kwadry sycił sobie oczy, stanowiło jego najbardziej ekskluzywny letni zamtuz, ochoczo odwiedzany przez miejscowy patrycjat.
Na ściętym szczycie wzgórza, powyżej ostatniego kręgu theatronu, Tong Po postawił dodatkowe budowle: łaźnie, kuchnie, pokoje wypoczynkowe dla heter, a także – co bardzo interesowało Marcusa – coś w rodzaju wygodnego zajazdu dla gości pragnących gruntowniej zapoznać się z walorami jego zakładu. Marcus nie miał nic przeciwko temu, jego wrodzony hedonizm łączył się harmonijnie w tym miejscu z umiłowaniem neoklasycznego antyku, którego resztki, pracowicie konserwowane, widział wszędzie dookoła.
Nie wiedział, czy Syjamczyk znał Owidiusza – sławny ów poeta, największa ozdoba epoki augustiańskiej, niedościgły mistrz erotyki, w dwustu wierszach opisywał miejsca najbardziej sprzyjające miłości. Nade wszystko stawiał on teatr jako miejsce stosowne do zbierania się rzymskich piękności i kształcenia w nich delikatności i zmysłowości. Być może stąd właśnie Tong Po zaczerpnął ideę przewodnią dla swego przedsięwzięcia. Tak czy owak Marcus musiał przyznać, że przerobienie teatru na burdel było pomysłem kongenialnym.
Gospodarz, który przeczytał już list od Labienusa, giął się od dłuższego czasu w głębokich pokłonach, a jego okrągłe oblicze o chytrych, myszkujących oczkach jaśniało zapraszającym uśmiechem. Corejmus wygramolił się z lektyki użyczonej mu przez nieocenionego legata – u niego też spędził pierwszą noc po przybyciu do miasta – i rzucił przewodnikowi srebrną drachmę. Dwie sakwy, targane przezeń aż z Calisji, porwali zaraz słudzy Syjamczyka, dorodni Azjaci, wyrośli nagle jak spod ziemi. Tong Po prowadził ku swoim włościom, pogadując łamaną łaciną o koszmarnym metrum.
– O tak, Labienus wielki pan, i hojny. U nas być dobrze.
– No myślę – mruknął Marcus, rozglądając się wokół ciekawie.
Mijali właśnie łazienki, drzwi których otwarto na oścież – pensjonariuszki zażywały tam ochłody. Rzeczywiście, upał dawał się we znaki od rana. Marcus krajem podróżnej togi otarł pot z czoła i zaintrygowany zerknął do środka. I zamarł z zachwytu. Widział oto przed sobą bosko rzeźbione ciała, w kolorze śniadym, żółtawym, białym i czarnym, poukładane w rozleniwionych pozach na chłodnych kamiennych ławach. Służki podchodziły do heter i z dzbanów lały na nie z rozmachem strumienie wody. Krople perliły się na ich gładkiej skórze. Dziewczyny, zmęczone upałem, leżały nieruchomo jak posągi, ale czasem któraś poruszyła się i wtedy wszystkie rozkoszne krągłości ocierały się o siebie, powodując ożywcze mrowienie na podbrzuszu Marcusa. Westchnął przeciągle i spostrzegł wówczas, iż obserwuje go, z wyraźną satysfakcją na szeroko roześmianej gębie, gościnny gospodarz, Tong Po. Pewnie Syjamczyk wiele się spodziewał po tak obiecującym kliencie. Marcus gotów był się z nim zgodzić, nie czuł żadnego przywiązania do złota, o ile mógł je zamienić na tak podniecające przyjemności. ”Ba, ale – zreflektował się nagle, pomny, że każde szczęście ma swój kres – czy mają tu pivo?”
Patrząc z szerokich stopni świątyni Jowisza na rozległe Forum Numeriana, dochodził Marcus Corejmus do wniosku, że słusznie prawili ci znawcy spraw tego świata, którzy mówili o Cattigarze jako niezwykłym miejscu, gdzie Wschód stykał się z Zachodem, a Północ z Południem. Widział to teraz na własne oczy: cały ogromny plac o powierzchni może mili kwadratowej wypełniał różnokolorowy, wielorasowy, zawzięcie handlujący tłum. Dostrzegał tedy Rzymian i Greków, przemieszanych z Brytami i Germanami, oferujących capuańskie wino, babilońskie zboże, lniane i bawełniane płótno, z równą swadą zachwalających wyroby kunsztownego rzemiosła, co i manufakturowej tandety – tej nie brakowało, jako że system nakładczy rozpowszechniał się coraz bardziej. Z kolei brodaci Scytowie, panowie północnych stepowych bezmiarów, mimo upału ubrani w ciężkie futrzane czapy i baranie kubraki, wystawiali skóry najrozmaitszych stworzeń nizinnych i górskich, chwaląc ich miękkość i wytrzymałość. Wiecznie uśmiechnięci Seryjczycy, poddani żółtego cesarza, o gładkich, wyzbytych wszelkiego wyrazu skośnookich twarzach, rozkładali na kramach bele bajecznie kolorowego jedwabiu, cienkiego i lotnego jak pajęczyna, drudzy oferowali stosy szafirów i samorodki złota, tak przez Rzymian cenione, jeszcze inni – różnej wielkości naczynia o wymyślnych kształtach, wykonane ze lśniącej, podobnej do polerowanego marmuru substancji, bardzo jednak kruchej. Rodzimi Syjamczycy, których było jakby najmniej, potrząsali koszami pełnymi ryżu i owoców, zebranych z otaczających miasto pól uprawnych. Najbardziej jednak wyróżniali się nadzy, pomalowani w białe pasy wyspiarze z mórz południowych, podobno ludożercy, gdyż zęby mieli wypiłowane w szpiczaste trójkąty; głowy przystroili pękami piór egzotycznych ptaków, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Ci przywieźli perły, które łowili w ciepłych lagunach, chcąc je wymienić na zwłaszcza białe niewolnice.