Tego towaru też nie brakowało. Na przeciwległym krańcu forum ustawiono obszerny drewniany podest i tamże odbywała się publiczna licytacja niewolników. Czerwony z wysiłku wywoływacz obwieszczał co chwila cenę nowego osobnika. Poszukiwani byli szczególnie rośli młodzieńcy do okolicznych plantacji oraz młode, gibkie dziewki do zamtuzów, których to w Cattigarze, mieście tratowanym przez hordy kupczyków i marynarzy, nigdy nie mogło nastarczyć. Marcus przez moment sądził, że dostrzega w kłębiącej się pod rampą gromadzie nabywców tłustą postać Tong Po, kręcącego się jak fryga dookoła grupki młodych niewolnic. Ale może mu się zdawało. Raz jeszcze obrzucił wzrokiem rozgdakany, zawzięcie gestykulujący, pstrokaty tłum; pomyślał ze smutkiem, jak to miasto, też w końcu kraniec Imperium Romanum, różni się od Calisji. Wydawało się, że przez Cattigarę przepływa większość żywotnych soków Azji i Europy – ślady wszelakiego dostatku były aż nadto widoczne. Prowincjonalna, zapyziała stolica Wenedów nie mogła się z nią w żadnej mierze równać. Mimo to Marcus wyczuwał w panującej wokół atmosferze coś niepokojącego – ta ciżba wypełniająca forum sprawiała wrażenie zbyt ożywionej i radosnej, poruszano się gorączkowo i niezdarnie, jakby w instynktownej obawie, że już następnego ranka ten beztroski śmiech i ruch nie będzie już możliwy. Zupełnie tak, jakby nad tym miastem wisiała jakaś bliżej nieokreślona groźba...
Zszedł powoli ze stopni świątyni, którą odwiedził ze względu na wykonany ze szczerego złota posąg Jowisza Cattigarskiego, wysokości piętnastu stóp, podobnoż jednego z siedmiu cudów świata. Niespiesznie, spacerowym krokiem, poszedł w głąb odchodzącej od forum przecznicy, chcąc odpocząć od czynionego przez tłum hałasu. Minął parę kupieckich składów i skręcił w zaułek, przy którym stały małe świątynie lokalnych bóstw azjatyckich. Zatrzymał się na chwilę przed jedną z nich, jak przypuszczał, buddyjską, i podziwiał zawieszone u okapu maski okropnych maszkar, mających chyba odstraszać demony. Pod ścianą, obok niskiego, kwadratowego wejścia, coś się poruszało – dopiero teraz zauważył, że spał tam wychudzony żebrak, nagi, jeśli nie liczyć brudnej przepaski biodrowej i strzępów tuniki czy kaftana. Nędzarz, nagle rozbudzony z południowej drzemki, podniósł się na klęczki i bełkocąc coś niewyraźnie, wyciągnął ku Marcusowi swoją miseczkę. Odruchowo sięgnął za pas i rzucił parę drobnych monet. Żebrak zabełkotał znowu, chyba w podzięce, i Corejmus zamierzał już odejść, kiedy, tknięty jakimś bliżej nieokreślonym przeczuciem, zatrzymał się i ponownie uważnie go sobie obejrzał. Słabo się wyznawał na azjatyckich rasach, ledwo odróżniał Syjamczyka od Seryjczyka, wszyscy wydawali mu się tacy sami, mniej lub bardziej żółci czy skośnoocy – ale z tym człowiekiem wyraźnie było coś nie tak, odróżniał się od przeciętnego tubylca czy nawiedzającego Cattigarę przybysza. Sięgnął pamięcią wstecz i przypomniał sobie twarz księcia Tsuomi, któremu w Calisji dyskretnie zdążył się przypatrzeć. Rysy żebraka w przedziwny sposób przypominały tamto oblicze – podobne ustawienie kości policzkowych, zarys szczęki i nosa, nawet włosy i oczy... Podobieństwo było zaiste zdumiewające. Popatrzył znowu i mimowolnie zadrżał. Przeraziły go źrenice nędzarza, nieruchome i martwe, wlepione w jakiś punkt nad jego głową. Marcus cofnął się, uderzony tym martwym spojrzeniem jak biczem.
Z wnętrza świątyni dobiegło szuranie i człapanie, skrzypnęły drewniane drzwiczki i przez próg wyjrzał młody, chudy kapłan czy też służka świątynny z ogoloną głową i w pomarańczowej szacie, przerzuconej przez ramię na podobieństwo rzymskiej togi. Obrzucił ich obojętnym wzrokiem i już miał się cofnąć, gdy Marcus skinął na niego, a potem wskazał na żebraka.
– Ten człowiek... skąd on pochodzi? – spytał, mając nadzieję, iż tamten zna choć trochę łacinę.
Kapłan – chyba, ponieważ za dostojnie się prezentował jak na początkującego adepta – przypatrywał mu się w milczeniu; jego wyzbyta jakiejkolwiek emocji twarz przypominała wygładzoną do połysku kulę wosku.
– Skąd on się tu wziął? – powtórzył Marcus po grecku, nieco natarczywie. Wciąż nie wywołał żadnej reakcji.
Już chciał zrezygnować i pójść dalej, ale wtedy kapłan się odezwał:
– Nie wiem, panie. – Mówił cicho, łaciną o doskonale wyćwiczonym metrum. Opuścił głowę i patrzył teraz w ziemię. – Przywiedziono go tutaj rok temu.
– To nie jest odpowiedź – zirytował się Marcus. – Skąd go przywiedli?
– Nie wiem, panie – powtórzył kapłan. – Mogę ci jedynie powtórzyć to, co usłyszałem od gawiedzi wtedy, gdy tu przybył.
– Co tedy rzekli? – Marcus był na skraju ostatecznej irytacji. Prawdę mówiąc uważał Azjatów za znacznie bystrzejszych.
– Ludzie ci powiedzieli, że tego człowieka znaleziono na morzu, gdzieś w okolicach Formosy. Płynął sam na tratwie, od wielu dni pozbawiony wody i jedzenia, do krwi przypalany słońcem. Ci żeglarze twierdzili, że od tego oszalał.
– Czy płynął od strony Wysp, które wy tu nazywacie Najdalszymi lub Zakazanymi?
Po woskowej twarzy buddyjskiego kapłana przeleciał ledwo dostrzegalny cień. Skłonił się głęboko i milcząc, wycofał w gęsty mrok zalegający we wnętrzu świątyni. Marcus chciał w pierwszym odruchu podążyć za nim, ale po chwili zrezygnował. Kapłan nie wyglądał na rozmownego, a nie było rzeczą rozsądną w biały dzień wszczynać na ulicy awantury. Postanowił jeszcze tu wrócić, w sposobniejszej porze.
Obrócił się ku żebrakowi, który wstał na równe nogi i niczym rozbudzona z nocy roślina wystawił twarz i tors ku słońcu. Resztki podartego kaftana opadły i Marcus ujrzał dokładnie jego wychudzoną pierś: pod prawą sutką, tam gdzie biło serce, widniał wypalony znak, gruby równoramienny krzyż. Marcus patrzył osłupiały, nie wierząc własnym oczom. Wyciągnął rękę i dotknął koszmarnej, zarośniętej różową błoną blizny. Żebrak szarpnął się i z niespodziewaną siłą chwycił go za nadgarstek.
– Skąd to masz, człowieku?! – wykrzyknął Marcus.
Żebrak otworzył usta i kiedy zdawało się, że zaraz przemówi pełnym głosem, Marcus zobaczył za rzędem zepsutych zębów pustą czeluść, gdzie kiedyś był język. Drgał w niej jakiś różowy strzęp, mielący rozpaczliwie powietrze. Nieszczęśnik nagle puścił jego rękę i bełkocząc, skulił się znowu pod ścianą. Wysuszonym ciałem wstrząsnął spazmatyczny dreszcz – płakał, kwiląc jak niemowlę. Marcus odwrócił się, przepełniony wstydem.
„Czego właściwie więcej można chcieć od życia?” – płynące niespiesznie myśli Corejmusa zogniskowały się na moment na trzymanym w ręku kuflu, skąd dopiero co obficie zaczerpnął. Chwilę smakował płyn w ustach, zastanawiając się nad jego jakością. Charakterystyczna dla piva goryczka była w tym wypadku odmienna od tej, do której przywykł, nie tak intensywna, ale bynajmniej wcale nie odpychająca. Można by rzec, że nawet interesująca – lekko kwaskowate pivo było na takie upały prawdziwym błogosławieństwem. Labienus twierdził, że Syjamczycy wyrabiali je z jakiegoś gatunku miejscowego prosa. Marcus bulgotnął parę razy i przełknął – jednak przydałaby się odrobina chmielu – potem wyciągnął się na wznak i dla odmiany popatrzył w niebo.