Apollińska ta ekstaza pękła jak kryształowy balon od przenikliwego, zwierzęcego krzyku. Kiedy przebrzmiał, zebrani w theatronie biesiadnicy zastygli w zupełnej ciszy. Nie trwała długo – po chwilowej pauzie krzyk wybuchnął na nowo, a właściwie krzyki, ponieważ darło się teraz kilka kobiet równocześnie. Marcus odtrącił Sian i zerwał się na równe nogi. Coś działo się w orchestrze. Dopiero co igrające beztrosko dziewki miotały się bezładnie po basenie, dwie trzymały się kurczowo marmurowych balustradek nabrzeża, i te krzyczały najgłośniej. Zrazu Marcus nie mógł dostrzec przyczyny tak obłędnego zachowania, dopiero później, gdy przeniósł wzrok z kobiet na otwartą ku morzu część orchestry, zauważył kolebiący się tam, zanurzony w falach ciemny kształt, z wolna wpływający do środka. Przypominało to kloc sczerniałego drewna... ale na pewno nie było to drewno. Porwał jedno z prześcieradeł i okrywszy się z grubsza, pędem zbiegł na dół, ku orchestrze.
Zastał tam już Tong Po z paroma niewolnikami oraz Labienusa, który wraz z trzema innymi klientami wyciągał z wody rozdygotane hetery. Oddawali je w ręce koleżanek i niewolników; prowadzono je zaraz na górę, do pomieszczeń mieszkalnych. Marcusa zainteresowało co innego: dwaj niewolnicy, za pomocą zakończonych hakami bambusowych drągów, usiłowali przyholować do brzegu ów niepokojący, ciemny kształt. Jeden dokładniejszy rzut oka wystarczył, by Marcus wyzbył się resztek wątpliwości. Było to bezgłowe ciało nagiego mężczyzny, przedziwnym zrządzeniem losu i prądów morskich przygnane aż tutaj. Obok kadłuba pływało coś małego i okrągłego. ”Czyżby...?” – pomyślał z niedowierzaniem, kiedy niewolnicy dociągnęli ciało do obmurowania i dopiero na wyraźny rozkaz Tong Po zaczęli je z niechęcią windować do góry. Po chwili spoczywało na płytkach za balustradą.
Wszyscy obecni mężczyźni stanęli nad zwłokami ciasnym kręgiem i przyglądali się w skupieniu, jak jeden z niewolników oczyszczał je z wodorostów. Kadłub należał kiedyś do ciemnoskórego, niskiego mężczyzny o muskularnej, mocnej budowie ciała. Do prawej dłoni miał przytroczoną cienką linkę długości może pięciu stóp, której drugi koniec przechodził przez nozdrza odciętej głowy, okolonej krótkimi czarnymi włosami i patrzącej na nich ze wzgardą przymkniętymi, szklistymi oczyma.
– To już trzeci taki delikwent od ostatnich kalend – powiedział Labienus i odwrócił się ze wstrętem. – Poprzednich zauważono z łodzi, gdy spływali w dół Mekongu. To dzieje się gdzieś w górze rzeki. Ten musiał dotrzeć aż do otwartego morza, no i przypływ przyniósł go tutaj... Na Hekate, a dzień tak się pięknie zapowiadał!
Kiedy niewolnicy wynieśli zwłoki, Labienus z Marcusem usiedli na brzegu basenu i krzepili rozdygotane nerwy mocnym gedrozjańskim winem. Dołączyła do nich grupka młodych patrycjuszy, podekscytowanych niezwykłym wydarzeniem. Labienusa, jako człeka obznajomionego ze sprawami wojskowymi i nie tylko, zasypano gradem pytań.
– Niewiele mogę wam powiedzieć – odparł nagabywany nieco poirytowanym głosem. – Najprawdopodobniej są to zwłoki członka któregoś z dzikich plemion zasiedlających górny bieg rzeki, tam gdzie nie ma już naszych fortów. Pierwszy trup wypłynął w zeszłym miesiącu, od tego czasu pojawiają się co dwa, trzy dni, z zastanawiającą regularnością. Zwiadowcy z zaprzyjaźnionych plemion twierdzą, że wybuchła tam jakaś wojna, podobnoż za poduszczeniem bliżej nieznanych przybyszów z północy. Wiadomości są niejasne, mało kto wraca z terenów ogarniętych walkami.
– Ale dlaczego głowa jest przywiązana do ciała? – zapytał ktoś dociekliwie.
– To logiczne – uprzedził Labienusa Marcus. – Po to, aby ją znaleziono.
– Racja – potwierdził Labienus. – Groza jest wtedy stokroć większa. A swoją drogą wypadek ten pokazuje, jak skąpe jest w tym kraju władztwo Rzymu. Kończy się właściwie na granicy pól uprawnych, czyli tuż za murami Cattigary. A tam, gdzie jest dżungla, nie rządzi nikt ani nic, co miałoby związek z cywilizacją czy choćby zdrowym rozumem. W tym przeklętym gąszczu siedzą całe bandy małych, żółtych demonów, którym od nadmiaru wilgoci i słońca strzela do głowy coraz to nowe szaleństwo, jak chociażby ta makabra. Nie sposób nad tym zapanować.
– Mamy przecież forty w górze rzeki – zauważył ten sam dociekliwy młodzieniec.
Labienus skrzywił się z niesmakiem i gestem nakazał niewolnikowi uzupełnić swój krater.
– Byłeś tam kiedyś? – spytał rozmówcę, a gdy ten pokręcił przecząco głową, kontynuował: – Owszem, mamy, aż dwa. W dzień można jakoś wytrzymać, ale za to nocnej zabawy zaiste należy im pozazdrościć. W przeszłości zdarzyło się już parę razy, że w środku nocy wyłaniała się wypluta chyba z najgłębszych czeluści Tartaru banda pomalowanych w kolorowe pasy dzikusów i ot tak sobie wyrzynała całą załogę, aby nie biorąc łupów ni jeńców, zniknąć przed świtem w zielonych trzewiach dżungli. Nikt nigdy się nie dowiedział, skąd i po co przyszli...
Marcus przestał słuchać. Patrzył zamyślony w stronę morza, gdzie na horyzoncie, dosyć jeszcze daleko, zaczęły zbierać się ciemne chmury. ”Będzie burza” – pomyślał.
Prowadzący lektykę niewolnik z pochodnią trzykrotnie obiegł dookoła zaułek, zanim znalazł buddyjską świątynię. W nocy wydawała się jeszcze mniejsza i bardziej zapadła w ziemię niż za dnia. Marcus wygramolił się z lektyki i stanął przed jej frontem, ledwo widocznym w chwiejnym świetle pochodni. Uśmiechnął się pod wąsem, rozpoznając dwie kolumny wspierające dach o śmiesznie zadartych rogach, podobny do jakiegoś błazeńskiego kapelusza. Nadproże było umieszczone nisko, toteż musiał dobrze się schylić, aby wejść do środka.
Wnętrze świątyni okazało się obszerniejsze, niż wprzódy myślał. Sądząc po zewnętrznym wyglądzie, spodziewał się w środku ciasnej, dusznej dziupli. Być może była to kwestia oświetlenia, w pomieszczeniu palił się jeden tylko oliwny kaganek, daleko od wejścia, tuż przed posągiem bożka, owego tak sławnego wśród Azjatów Buddy. Marcus podszedł bliżej, spoglądając na to azjatyckie dziwo, o którym wiele słyszał od przybycia do Cattigary, gdyż bożek miał tu mnogie rzesze wyznawców i sporo, znacznie bardziej niż ta, reprezentacyjnych świątyń.
Chybotliwy płomień oświetlał kamienną postać tłuściocha, siedzącego z podkurczonymi nogami i złożonymi na piersi rękoma. Posąg był ogromny, mierzył z dziesięć stóp. Wyłaniającą się z mroku twarz ozdabiał szeroki, pusty i głupkowaty uśmiech. „A więc tak wygląda istota pogodzona sama z sobą” – pomyślał ironicznie. Wedle tego, co mu mówiono, ów znakomity Budda, niegdyś induski książę, sam pono za życia w bogów nie wierzył. Mimo to został ubóstwiony przez wyznawców, niczym jeden ze starożytnych cezarów. Nie masz bowiem głupoty, której ludzie nie byliby w stanie popełnić w przekonaniu o własnej słuszności. Nie tylko Budda padł jej ofiarą.
Z kontemplacji wyrwał go cichy, klekotliwy dźwięk – prócz niego w świątyni przebywał ktoś jeszcze.
Zerknął w bok, skąd dobiegały dziwne odgłosy. W kącie, w pewnym oddaleniu od ołtarza, siedział na rozłożonej na kamiennej posadzce macie przygarbiony człowiek, prawie niewidoczny w nikłym świetle kaganka. Zaintrygowany, postąpił parę kroków ku tajemniczej postaci. Wytężając wzrok, dostrzegł, iż był to bardzo wiekowy starzec, najpewniej kapłan, o twarzy pomarszczonej i spękanej jak przypieczony podpłomyk, odziany w ciemną, zlewającą się ze ścianami szatę. Kapłan siedział w kucki na macie i kręcił małą korbką, umieszczoną na wierzchu drewnianego pudełka. To właśnie urządzenie wytwarzało klekotliwy odgłos, który zwrócił uwagę Marcusa. Podszedł jeszcze bliżej i ukląkł przed starcem, który nie zwracając na niego uwagi, dalej niespiesznie kręcił korbką.