Выбрать главу

Marcus spojrzał znowu na pomarszczoną twarz o przymkniętych powiekach, absolutnie nieobecną i obcą marnym sprawom ziemskiego padołu. Chwilę się zastanawiał, czy to istotnie odpowiedni obiekt do jego indagacji, może powinien poszukać młodszego kapłana, choćby tego samego, z którym już przedtem rozmawiał o polegującym pod świątynnym progiem żebraku. Chociaż to, o co chciał pytać, z pewnością stanowiło wiedzę utajoną, nowicjuszom niedostępną. Prawdę mówiąc, nie liczył specjalnie na to, że w ogóle zdoła się czegoś dowiedzieć.

Rozejrzał się jeszcze wokół, chcąc mieć pewność, że są sami. Wzrok przyzwyczaił się już do mroku i widział całe, nisko sklepione pomieszczenie, o ścianach obwieszonych ekspresyjnymi maskami-maszkaronami i pasmami kolorowej włóczki. Rzeczywiście wnętrze świątyni było dość rozległe i, jak mu się zdawało, poza nimi dwoma, zupełnie puste. Zwrócił się ponownie ku starcowi, cierpliwie wytwarzającemu swoją korbką jednostajny terkot – może rodzaj modlitwy? Marcus nie wiedział, czy tamten zna łacinę, ale nie chciał wołać nikogo z syjamskiej obsługi lektyki. To, czego pragnął się dowiedzieć, nie mogło dotrzeć do niczyich postronnych uszu. Zwłaszcza tych na usługach zawsze ciekawej Tajnej Służby.

– Przyszedłem zapytać o... chrześcijan – zaczął, czując się niewymownie głupio, jakby gadał do marionetki z kukiełkowego teatrzyku. – Trzysta lat temu przebywali w Cattigarze uciekinierzy z Zachodu, przegnani przez rzymskiego cesarza wyznawcy krzyża. Czy coś ci o nich wiadomo?

Starzec milczał, ani jednym drgnieniem muskułów nie zdradzając, że cokolwiek do niego dotarło. Nadal rytmicznie mełł korbką powietrze, i tylko po tym Marcus poznawał, iż ów w ogóle żyje. Powtórzył swoje pytanie po grecku.

– Wy byliście tu zawsze, wiele wieków przed przybyciem Rzymian. Wasi przodkowie musieli być świadkami przyjścia wyznawców krzyża. Na pewno istnieje jakiś przekaz, choćby w legendzie...

Kapłan nadal nie odpowiadał. Terkot korbki wydał się naraz Marcusowi irytujący, wręcz obelżywy.

– W jakiej liczbie przybyli? – pytał dalej, z coraz mniejszym przekonaniem, że doczeka się jakiejkolwiek odpowiedzi. – Co zamierzali, czy głosili swoją wiarę? I gdzie się stąd udali?

Czekał jeszcze chwilę, z resztkami topniejącej nadziei, po czym wstał i otrzepał kolana. Pierwsze spostrzeżenie okazało się trafne, z równie dobrym skutkiem mógłby przemawiać do słomianej kukły. Czuł ogarniające go rozdrażnienie – w pierwszym porywie chciał pochwycić skrzynkę i rozbić ją na głowie starca, zdołał się jednak powstrzymać. Nie miał przecież żadnej gwarancji, że kręcący korbką kapłan pojął chociaż jedno jego słowo. Powinien może zaryzykować rozmowę przez tłumacza? Sapnął gniewnie i zaczął zbierać się do wyjścia, zamyślając poszukać widzianego rano młodego adepta, kiedy zamarł w pół kroku – klekotliwy szum korbki raptem ucichł.

Starzec wyrzucił z siebie ciąg kilkunastu niezrozumiałych wyrazów, bardzo szybko, w postaci jękliwej melorecytacji, po czym ponownie zamilkł. Znowu zaskrzypiała nieśmiertelna korbka. Marcus patrzył na niego zaskoczony, ni w ząb nic nie rozumiejąc, gdy za plecami usłyszał znajomy głos.

– Człowiek zadaje dużo pytań. Człowiek, który pyta, błądzi. Wszystko jest albo prawdą, albo fałszem. Człowiek, który nie pyta, nie potrzebuje odpowiedzi. Sam znajdzie drogę.

Odwrócił się. Za nim stał znajomy młody kapłan, z kopcącym kagankiem w ręce. Corejmusowi wydało się, iż w jego czarnych oczach dostrzega iskierki ironii. Starzec przestał klekotać i znowu coś powiedział, w tym samym niezrozumiałym języku.

– Człowiek jest tak samo dobry, jak i zły – przetłumaczył kapłan. – Ale lepiej, nie wiedzieć, jak bardzo. Wracaj do domu i nie pytaj o nic więcej. Niech świat sam zmierza ku swemu przeznaczeniu.

Korbka znowu zaskrzypiała. Młody buddyjski kapłan skłonił się głęboko Marcusowi i zniknął w bocznej wnęce, do tej pory niewidocznej, bo skrytej za zasłoną z drewnianych paciorków. Marcus chciał coś rzec, ale pojął, że nie ma to większego sensu. Starzec siedział dalej w nie zmienionej, przygarbionej pozie i z równie co uprzednio nieprzeniknionym wyrazem twarzy mełł powietrze. Wyglądało na to, że powiedziano mu już to, co winien usłyszeć. Postał jeszcze chwilę przed posągiem Buddy i rzucił srebrną monetę do misy ofiarnej. Potem wyszedł na zewnątrz, na ulicę, gdzie czekali jego ludzie.

Nim wsiadł do lektyki, odetchnął głęboko świeżym, nocnym powietrzem. Przyszło mu raptem do głowy, że stary kapłan mówił prawdę, przecież na dobrą sprawę odpowiedzi nie były aż tak ważne – cokolwiek by usłyszał i tak by popłynął.

Do przybytku Tong Po wrócił o bladym świcie. Niewolnicy zgasili pochodnie i odnieśli lektykę do zabudowań gospodarczych. Sam Marcus postanowił trochę pospacerować, zupełnie nie odczuwając senności. Reszta gości na noc wróciła do miasta, toteż teatralny burdel pogrążony był w absolutnej ciszy. Parna, duszna noc miała się ku końcowi, na niebie błysnął biały zygzak i usłyszał głuchy, pojedynczy grzmot. Zaraz potem spadły pierwsze ciepłe krople. Rozejrzał się za jakimś schronieniem – najbliżej znalazł otaczającą łaźnię kolumnadę. Dopadł jej wraz z pierwszą falą deszczu.

Stał oparty o kolumnę i patrzył na gwałtowną tropikalną ulewę, zatopiony w ponurych myślach. Tematów nie brakowało. Następny etap podróży wydawał się niemal niemożliwy do pokonania, oficjalne rzymskie kanały dyplomatyczne nie wchodziły w grę. Postawiono by mu wiele pytań, na które z pewnością nie mógłby udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Prywatny charakter jego podróży wyglądałby tu zbyt podejrzanie. Poza tym droga ta nie dawała żadnej prawie nadziei, jako że Nipuańczycy bardzo byli wstrzemięźliwi, jeśli chodzi o oficjalne kontakty z Rzymem; ambasadorska misja księcia Tsuomi stanowiła na tym tle zupełny ewenement. Z tego, co się Marcus zdołał dowiedzieć, nigdy żaden rzymski dyplomata nie postawił stopy na wyspach państwa Nipu, wszelkie kontakty odbywały się przez oficjalne przedstawicielstwa akredytowane przy dworze księcia Chan, władcy Formosy. Tam też spotykali się kupcy obydwu stron, aby za pośrednictwem formosyjskich kantorów wymienić towary. Rzymian oczywiście dziwiła ta praktyka, budziła wręcz podejrzenia, ale nie mogąc nic na nią poradzić, zrzucali rzecz na irracjonalność ludzi Wschodu. Sami Nipuańczycy tłumaczyli zakaz odwiedzania ich kraju zasadami wyznawanej religii, tak zawiłymi, że nikt nic nie pojmował. To wzbudzało u Rzymian podwójną ciekawość. Do jej zaspokojenia pozostawali szpiedzy – podpytał o to dyskretnie Labienusa, ale legat zrazu nic nie chciał mówić, aż w końcu burknął, że się takowych już nie wysyła, bo nigdy żaden nie wrócił.

W rezultacie Rzymianie musieli zrezygnować z prób zacieśnienia kontaktów z państwem Nipu, poprzestając na zachowaniu delikatnej równowagi sił w regionie. Temu zresztą służyła misja księcia Tsuomi, który omawiał w stolicy imperium rozgraniczenie stref wpływów – szło zwłaszcza o cesarstwo Sery, gdzie obie strony ze sobą współzawodniczyły. Labienus zauważył tu z sarkazmem, iż równowaga ta jest tworem czysto, jak to określił, „dyplomatycznym”. Nikt bowiem nie wiedział, jaką w rzeczywistości siłę prezentowali wyspiarze, ile mają wojska i okrętów, ludności i manufaktur. ”Tak sobie po prostu w Rzymie ustalili” – zakończył legat i sięgnął po szklanicę. Był urodzonym wojskowym i patrzył na każdą obcą potęgę jak na potencjalnego przeciwnika. I bardzo nie lubił nic o niej nie wiedzieć.