Tak czy owak dla Marcusa stało się oczywiste, że oficjalne starania o zezwolenie na podróż na Wyspy są w tym momencie zupełnie bezprzedmiotowe. Należało poszukać zupełnie innych dróg i ludzi – takich, którzy nie mają żadnych pytań poza pytaniem o złoto, którym należało im zapłacić. Czyli takich jak na przykład Tong Po, jego gościnny gospodarz.
Spomiędzy strug deszczu wybiegła kobieca postać i wpadła pędem pod kolumnadę. Marcus przyjrzał jej się z sympatią. Była to młoda dziewka, rasy białej, pewnie z galijskich lub germańskich rodziców, lat może szesnastu, ubrana w krótką tunikę, całą teraz mokrą. Nie widziała go, przystanęła pod ścianą i wykręcała z wody długie, jasne włosy. Jakoś nie zauważył jej przedtem, mogła być nowym nabytkiem Tong Po. Czyżby Syjamczyk grzeszył dobrym gustem? Rozchylona na piersiach tunika ukazywała jędrne, białe kule, zakończone pełnymi, drażniąco różowymi sutkami. Mokra materia, przylepiona do skóry, bezwiednie obnażała wspaniałe krągłości młodej hetery, nie za obfite przy tym, takie w sam raz, akurat jakie lubił. Podszedł ostrożnie, nadal przez dziewkę nie widziany, i położył rękę na jej pośladkach, czując ich boską sprężystość. Obróciła się ku niemu, zaskoczona.
– Jak się nazywasz? – spytał łagodnie.
– Letycja, panie – odpowiedziała nieśmiało, z akcentem, jaki słyszał u osadników na Taprobane.
– Od kiedy tu jesteś?
– Od wczoraj. Patron kupił mnie na targu...
Marcus mógł tylko jeszcze raz pochwalić gust starego sutenera, Letycji zaś wróżył wielką karierę w zawodzie. Wydawała się urodzoną heterą. Odgarnął dziewce włosy do tyłu i dotknął palcami jej wilgotnych ust. Potem powędrował dalej, ku piersiom, które odsłonił i pieścił przez chwilę. Letycja głęboko westchnęła i zadrżała, ze świetnie udawanym lękiem, ale uspokoił ją wciśniętym w dłoń aureusem. Dziewczyna zaprzestała oporu, podciągnął do góry jej tunikę i gładził nieśpiesznie uda, które nagle z zadziwiającą wprawą zarzuciła mu na biodra. On także był już gotów. Rozejrzał się na wszelki wypadek dookoła i nikogo szczególnego nie widząc, zanurkował w nią z niekłamaną satysfakcją. Po tylu ciałach brązowych, żółtych i czarnych ta nieoczekiwana odmiana wprawiła go w wielkie podniecenie. Podciągnął ją trochę do góry i oparł porządnie o ścianę łaźni. W górze znowu zagrzmiało i deszcz lunął gęściej, ale Marcus nie zważał już na nic, tym bardziej na moczącemu plecy bryzgi; zanurzony w Letycji, myślał tylko o spełnieniu. Wbił się w nią niczym rozwścieczony tygrys, złakniony białego mięsa – tak przynajmniej ujęłaby to rzesza grafomańskich epigonów Owidiusza. Tak czy owak spółkowali fantastycznie. W ostatnim podrygu przywarli do siebie mocno, dziewka krzyknęła ostro, spazmatycznie, on zaś, z sapnięciem wypuściwszy nasienie, zamarł w rozkosznym bezruchu, wypełniony po gardło sycącym zmysły zadowoleniem. I wtedy usłyszał za sobą chór dyskretnych oklasków. Obejrzał się – deszcz przestał padać, świeciło pełne słońce, a przed kolumnadą sterczał uśmiechnięty od ucha do ucha Tong Po wraz z dwiema starymi heterami. Musieli od dłuższego czasu kibicować Marcusowi i Letycji, widział to po ich pełnych uznania minach. Sutener przestał klaskać i odprawił kobiety. Podszedł do Marcusa i powiedział cicho:
– Ja znaleźć tego człowieka. On mówić z tobą wieczorem. A dziewka dobra, nie?
„Bodajby cię Cerber porwał” – zaklął w myślach Marcus, uświadomiwszy sobie, że cholerny syjamski kutwa niechybnie doliczy mu te figle do rachunku.
Protegowany Syjamczyka, niejaki Sin Tan, okazał się młodym Seryjczykiem, krępym i niskim, o smolistych włosach, zaplecionych w długi warkocz. Jak na kupca z Formosy (a pewnie i pirata – na morzach na północ od Cattigary oba te zawody uprawiano jednocześnie) prezentował się niezbyt okazale, zwłaszcza że i strojem nie imponował, ubrany w luźny skórzany kaftan bez żadnych ozdób. Nieszczególnie też wyglądała jego rezydencja, kryty liśćmi bambusowymi pawilon na palach, położony na graniczących z dżunglą przedmieściach Cattigary, zamieszkałych przez rozrojoną jak mrówki azjatycką biedotę. Z drugiej strony ze zrozumiałych względów Sin Tan wolał nie rzucać się w oczy rzymskim prefektom, mimo iż ci czasem korzystali z jego usług. Widocznie doskonale obywał się bez wielkomiejskich wygód.
Marcus, siedząc jeszcze w lektyce, obserwował spod oka, jak majordomus Tong Po, azjatycko-rzymski mieszaniec o imieniu Serencjusz Han, tłumaczy coś Seryjczykowi, gwałtownie przy tym gestykulując. Kupiec stał w szerokich drzwiach chaty i patrzył na rozmówcę z kamiennym wyrazem twarzy. W końcu skinął głową i powiedział coś krótko, nad czym z kolei majordomus zastanawiał się chwilę. Zawrócił i podszedł ku Marcusowi.
– Zgodził się z tobą rozmawiać – oświadczył – ale musisz zostać w tej chacie do rana. Taki jest jego warunek.
– Nie wiem, po co mu to, ale niech tak będzie. – Marcus wyskoczył raźno z lektyki i z ulgą przeciągnął kości.
Seryjczyk patrzył na to, jak się wydało Marcusowi, z mieszaniną drwiny i jawnego lekceważenia. Uczynił jednak zapraszający gest, wskazując drzwi pawilonu.
Marcus wszedł do dusznego, parnego wnętrza, podzielonego chruścianymi ścianami na sześć mniejszych komór. Sin Tan zaprowadził go do jednego z pomieszczeń, gdzie usiedli na trzcinowych matach rozrzuconych wokół glinianego paleniska. Żarzyła się w nim garść niedopalonych węgli. Żaden się nie odzywał, tedy czas jakiś patrzyli na siebie w milczeniu.
– Zamierzasz zatem, panie, udać się na Wyspy? – spytał powoli Seryjczyk, zadziwiająco bezbłędną, nawet wykwintną łaciną. – W jakim celu, jeśli można wiedzieć?
Marcus skrzywił, się kwaśno, nieprzyjemnie zaskoczony bezceremonialnością pytania – zwykle ludzie Wschodu zmierzali do celu o wiele krętszymi ścieżkami. Pirat z Formosy wolał widać rzymskie zwyczaje w tym względzie i walił prosto z mostu.
– Jestem człowiekiem wiedzy, stąd dążę do poznania rzeczy do tej pory zakrytych.
– Ach, tak? – zdziwił się uprzejmie Sin Tan, wcale nie zmieszany. – Wielu było takich, którym za podobną wiedzę miano suto zapłacić w prefekturze. Sam paru takich odwoziłem. Powiedz mi, panie, co właściwie wiesz o Wyspach?
– Niewiele, a dokładniej prawie nic. I to jest właśnie powód, dla którego muszę się tam udać. A ty co o nich wiesz?
Sin Tan z zawieszonego na piersi woreczka wyjął drewnianą rurkę i obracał ją w rękach, jakby niezbyt pewien, co powinien z nią zrobić.
– Nigdy nie byłem na Wyspach – powiedział wreszcie. – Lądowałem tylko parokroć w pewnej zatoce, w nocy i na krótko. Ci, którzy się wyprawili dalej, nigdy więcej nie wrócili. Podobno rządzący Wyspami cesarz wydał edykt, zabraniający pod karą śmierci przebywania tam cudzoziemcom. Tak kazał nowy bóg. Nipuański kupiec, który mi to zdradził, nie chciał mówić więcej. Bał się. Na handel z obcokrajowcami mają pozwolenie nieliczni, najbardziej zaufani.
– Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego tak jest?
– Zastanawiałem. – Sin Tan spojrzał na niego spod zmrużonych powiek; wcale nie wyglądał na głupca. Włożył z powrotem rurkę do woreczka. – Chodź, pokażę ci coś.
Wstali i przeszli do pomieszczenia usytuowanego w rogu chaty. Na posłaniu z morskiej trawy spał tam niespokojnie młody mężczyzna, mocno spalony przez słońce. Spieczona skóra lśniła od grubej warstwy oliwy. Marcus początkowo sądził, że to Azjata, spojrzawszy jednak uważniej, dostrzegł wydłużony profil czaszki, ostrą brodę, wysokie czoło i prosty, zda się klasycznie rzymski nos. Nawet mieszańcy nie mieli tak regularnych rysów twarzy.
– To Rzymianin? – spytał z pewnym wahaniem.
– Tak o sobie twierdził – odparł Seryjczyk. – Wierzyłbym mu, gdyby nie pewne okoliczności. Moim zdaniem człowiek ów przybywa stamtąd, dokąd ty zamierzasz się udać.