– Co takiego? – Zaskoczenie w głosie Marcusa było jak najbardziej autentyczne. – Jak to możliwe?
– Znalazłem go dekadę temu, jak się błąkał w małej łupinie, bez wody i jedzenia, w okolicy małych wysp zwanych Ru, południowego archipelagu poprzedzającego owe wielkie Wyspy, stanowiące właściwe cesarstwo Nipu. Co prawda nie wolno tam nikomu pływać, ale ja pływam.
– Może to jakiś rozbitek z rzymskiego statku, zagnany tam zmiennymi prądami. Rzymscy kupcy też handlują z Nipu...
– Ale tylko na Formosie. Na małe wyspy nigdy się nie zapuszczają. Mogliby to przypłacić życiem.
– Czyli może być to jedynie... – Spojrzeli na siebie, i Marcus nie potrzebował mówić więcej. – Twierdziłeś wszak, że nikt stamtąd nie wraca?
– I nadal to podtrzymuję.
Seryjczyk znowu sięgnął do swojego worka, który widocznie pełnił rolę podręcznego skarbczyka i pokazał Marcusowi wąski pasek złota, pokryty jakimiś dziwnymi, niezrozumiałymi znakami. Nigdy takich oznakowań przedtem nie widział – kojarzyły mu się z egipskimi hieroglifami.
– Kiedy doszedł do siebie, dał mi pięć takich i nakazał milczenie. Powiedział, że chce się udać do Rzymu. A tak znakowane złoto jest oficjalną walutą na Wyspach.
„A więc zaczęło się” – pomyślał Marcus i pochylił się, aby jeszcze raz popatrzeć na śpiącego mężczyznę. „Zatem wysyłają już emisariuszy... Tylko dlaczego w tak nieprzemyślany, arcyniebezpieczny sposób? A może wcale nie – może wiedzą o Sin Tanie więcej, niż się tamtemu wydaje? Albo i sam Seryjczyk wie więcej, niż chce powiedzieć”. Przyjrzał mu się podejrzliwie. „Cerber wie, co siedzi w tym piracie”.
– Skoro ci tak suto zapłacił za milczenie, to dlaczego mi o tym mówisz?
Na wąskich ustach Sin Tana wykwitł sarkastyczny uśmieszek.
– Dziwne pytanie w ustach człowieka wiedzy. On zapłacił za milczenie, ty mi zapłacisz za mowę. W końcu jestem kupcem.
– Bodajbyś pękł z takim kupiectwem – mruknął do siebie Marcus, na wszelki wypadek po sklawińsku, głośno zaś dodał: – Chciałbym porozmawiać z tym człowiekiem.
– Nie sądzę, aby było to możliwe. – Sin Tan pogładził pieszczotliwie woreczek na piersi. – Przebywa teraz w makowej krainie i nic go do rana nie obudzi.
Marcus zgrzytnął zębami i nie rzekłszy więcej ani słowa, wrócił do komórki z paleniskiem. Tam postanowił poczekać do świtu, zastanawiał się przy tym, po kiego licha pirat kazał mu tu siedzieć. Po chwili dołączył do niego Sin Tan, który rozsiadł się wygodnie na stosie mat, wyciągnął skądś dwie bambusowe rurki i zaczął je zapychać brunatnym próchnem, czy też może grzybem, którego dobył z woreczka. Kiedy uznał, że dość, wziął jedną rurkę i przytknął wypełnionym końcem do węgli w palenisku, łapczywie wciągając drugim otworem powietrze. Wkrótce otoczyły go kłęby gryzącego dymu, a na martwą do tej pory twarz wypełzł uśmiech błogiego zadowolenia. Drugą rurkę podał Marcusowi i zachęcającym gestem wskazał na żarzące się węgle. ”Dlaczego nie? Tego jeszcze nie próbowałem” – pomyślał Corejmus i pochylił się nad paleniskiem.
Pierwszy haust był okropny – o mało się nie udusił gryzącym dymem. Wytrzeszczył oczy i rozkaszlał się straszliwie, wzbijając tumany kurzu i popiołu. Sin Tan patrzył na to nieporuszony, łykając swój dym z wyćwiczoną wprawą, powoli i małymi porcjami. Marcus sięgnął po rurkę i spróbował ponownie: poszło znacznie lepiej – dym nie wywołał żadnych specjalnych rewelacji, poza chwilowym zawrotem głowy. Pociągnął śmielej: zawrotom towarzyszyło teraz lekkie zdrętwienie warg, przestał już odczuwać gryzący smak, a ciało ogarnął mile rozleniwiający bezwład. Pociągnął jeszcze parę razy i dopiero wtedy spojrzał na Seryjczyka.
Znieruchomiał z ręką uniesioną w pół drogi do ust, nie wierząc własnym oczom: na miejscu Sin Tana spoczywał Quietus, dokładnie taki, jakim zapamiętał go z Calisji, jedynie bez poziomego śladu po cięciu nipuańskim mieczem. Siedział z rękami opartymi o kolana i bacznie mu się przyglądał.
– Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
Marcus przymknął oczy i ociężale usiłował zebrać w garść rozlazłe myśli. Wszystko wskazywało na to, iż był pod działaniem zaaplikowanego mu przez Sin Tana narkotyku. Skąd tu jednak Quietus? Może to narkotyk obudził skryte na dnie umysłu poczucie winy? Ale o czym on właściwie mówi? O miłości? Co ma z tym wspólnego miłość? Zapragnął nagle spytać Quietusa, czy ma jeszcze do niego żal o tę historię z Calisji. Powinien zrozumieć, że nie mógł wówczas postąpić inaczej – naprawdę nie mógł.
– Quietusie – powiedział z najwyższym trudem, jakby cudzymi ustami. – Quietusie, czy...
– Kto to jest Quietus?
Otworzył oczy i ujrzał przed sobą trzeźwe i czujne ślepia Sin Tana. Seryjczyk trzymał w ręku rurkę i uśmiechał się, przykładając do jej końca rozżarzony węgiel. Marcus wymamrotał pod nosem obelżywe przekleństwo i jak kłoda zwalił się na podłogę.
Formosa, wyspa położona u północnych krańców Sinus Magnus, rzeczywiście wyglądała na tak piękną, jak mu opowiadano. Z morza wyrastała kopuła świeżej, bujnej zieleni, majestatyczna jak rzymska świątynia i zarazem nieodparcie urokliwa, zwłaszcza przy świetle wschodzącego słońca. Piękno to niosło ze sobą pewien smak ryzyka, co silnie podkreślał zaniepokojony Labienus, mocno zaskoczony tą nagłą fanaberią Marcusa. Gdy legat nieco się otrząsnął, dokonał szczegółowego wykładu o sytuacji na wyspie, podkreślając, że chociaż nominalnie rządzący Formosą książę Chan jest przyjaźnie nastawiony do Rzymu (nie tyle z czystej i nieprzymuszonej miłości, ile z obawy przed tajemniczą potęgą Nipu), to jednak z gnieżdżącymi się w lesistych zatoczkach piratami bywa różnie – nigdy nie zdołano ich ani obłaskawić, ani skutecznie wytępić. Dlatego w miarę bezpieczne podróżnicze szlaki kończyły się na Cattigarze. Legat był bardzo przekonujący, ale Marcus puszczał mimo uszu jego argumenty, a nawet poprosił go, aby pomógł mu zdobyć zezwolenie na tę podróż. Zrezygnowany Labienus zrobił to i przez następne trzy dni pili na umór: legionista z powodu pewnej dlań straty nowo zyskanego przyjaciela, ów zaś ze złości na Sin Tana.
Przebiegły Seryjczyk był bowiem kutą na cztery nogi bestią, jaką mogły zrodzić tylko najbardziej plugawe zakątki Azji. Kiedy Marcus ocknął się rano z narkotycznego odrętwienia, od razu zażądał widzenia z tajemniczym przybyszem z Wysp. Sin Tan rozłożył wtedy bezradnie ręce i bezczelnie oświadczył, iż młodzieniec ten bladym świtem udał się do portu, skąd natychmiast odpłynął pierwszą sposobną galerą parową w kierunku Indyj, handlowym szlakiem na Rzym. Marcusa wprost zatkało z wściekłości, nie zdobył się nawet na porządną wiązankę. Seryjczyk wykołował go bez mrugnięcia okiem, a on nie mógł sukinkota nawet za to strzelić w pysk, ponieważ nadal potrzebował przewoźnika.
Stał teraz na dziobie dżonki, skleconej z bambusa i starych desek dużej łodzi miejscowego typu, płynącej równolegle do wschodnich wybrzeży Formosy – „szczególnie oblazłych przez piratów”, jak się wyraził Labienus – i podziwiał las obrastający strome, wpadające do morza, stoki gór. Złożony głównie z niskopiennych i wełnistych drzew, był zadziwiająco gęsto przetkany różnobarwnym kwieciem i innym ozdobnym chwastem. Całość sprawiała wrażenie ciągnącego się dziesiątki mil zapuszczonego ogrodu jakiegoś azjatyckiego magnata; wielmoże ci pono znajdowali szczególną przyjemność w hodowaniu mających cieszyć oko badyli. Czasem intensywność roślinnych barw tężała do tego stopnia, że zdawało mu się, iż widzi kolorową maź, spływającą ze stromych górskich zboczy wprost w spienione fale. Być może to tutaj należało szukać owej mitycznej Arkadii, zaginionego królestwa pierwotnej natury, beztroskiej radości i olimpijskiego szczęścia.