Dżonka, sterowana przez Sin Tana rodzajem zakrzywionego wiosła, ostro skręciła i wpłynęła do wąskiej zatoczki, zupełnie zakrytej przez chaszcze. Wejścia do niej Marcus nie spostrzegł aż do momentu zwrotu, gdy znaleźli się nagle w wąskim kanale, przebitym w zielonym gąszczu. Stateczek posuwał się zrazu z wielką trudnością, popychany przez napierających na tyki i wiosła majtków, mozolnie brnąc przez zaczepiające o burty kłącza, po paru jednak kwadrach tor wodny rozszerzył się i wpłynęli do małej, idealnie kolistej zatoczki. Kolebała się tam dżonka, bliźniaczo podobna do ich łodzi, z wymalowanymi na dziobie znakami Sin Tana.
Tej nocy wiatr zmienił kierunek i Seryjczyk oświadczył mu, że nie sposób dalej płynąć na północ. Obawiał się też okrętów nipuańskich, często patrolujących ten obszar morza, z racji bliskości wybrzeża Nipu. Sprawdził kurs na magnetytowym wskaźniku – Marcus oglądał już to zdumiewające urządzenie na lembusie, którym przypłynął do Cattigary – i wykonał ostry zwrot na wschód; nakazał przy tym załodze całkowite milczenie i wygaszenie świateł. Sam stanął za sterem i tkwił bez ruchu z rumplem pod pachą, wpatrując się sępimi źrenicami w noc. Co takiego mógł widzieć, tego Marcus nie wiedział.
Czas pewien tak płynęli, w absolutnej ciszy, otoczeni przez nieprzeniknione ciemności, nie mogąc zdać się na zakryte przez chmury gwiazdy. Słyszeli tylko szum fal i łopot żagla; w pewnym momencie Sin Tan kazał go zrzucić, dżonka zaczęła zwalniać i jednocześnie poczuli, że są znoszeni przez jakiś prąd. Sin Tan szepnął, iż jest to prąd wypływający z cieśniny rozdzielającej dwie wielkie wyspy i, że są bardzo blisko większej z nich. Rzeczywiście, gdzieś przed nimi, wysoko na zboczu, zapłonął nagle ogień, mógł to być sygnał dla straży przybrzeżnej. Od tego momentu Sin Tan zaczął się raptem bardzo śpieszyć. Rzucił kotwicę i wraz z Marcusem zszedł do małej, płaskiej łódki, którą jego ludzie spuścili z pokładu dżonki. Kazał mu się położyć na dziobie, a sam chwycił za wiosło. Zda się nieskończenie długo walczył z falami i prądem, które kilkakroć o mało nie zatopiły ich łupiny. Sin Tan, nie zważając na nic, wiosłował jak wściekły, zawodząc coś jękliwie pod nosem, w czym Marcus dopatrywał się przekleństw lub błagań o protekcję bogów morza. Ze swojej strony obiecał to i owo Neptunowi, chociaż tak po prawdzie, to nie bardzo w niego wierzył. Wreszcie, podrzuceni szczególnie wysoką falą, opadli na coś twardego, co się już niewątpliwie nie ruszało. Łódka znieruchomiała, zaryta głęboko w piasek. Sin Tan odłożył wiosło i pociągnął go za kraj podróżnej chlamidy.
– Słuchaj, szalony człecze – powiedział – jeszcze jest pora, możemy odpłynąć stąd razem. Pojutrze będziemy z powrotem na Formosie.
Marcus sięgnął w zanadrze i wyjął sakiewkę z ostatnią ratą zapłaty dla Seryjczyka. Tong Po nie przesadzał – istotnie jego protegowany był znakomitym żeglarzem. Ciekawe, czy także piratem?
– Powiedz mi, Sin Tanie, dlaczego nie zabiłeś mnie i nie zabrałeś złota, zamiast ryzykując głową, płynąć aż tutaj?
W ciemnościach nie mógł widzieć wyrazu jego twarzy, zresztą, pewnie i tak niewiele by z niej wyczytał, poza sarkastycznym uśmieszkiem. Na moment błysnęły tylko pierścienie na ręce chwytającej sakiewkę ze złotem.
– Jesteś szaleńcem, a to znaczy, że zostałeś wybrany przez bogów. Do czego, nie wiem, to ich sprawa. Ja tylko chcę uniknąć ich gniewu.
Kolejna duża fala targnęła ich płaskodenną łupiną: musieli lądować w czasie przypływu, co czyniło powrót Sin Tana szczególnie trudnym. Marcus wyskoczył z łodzi, pogrążając się po kolana w spienionej wodzie. Pomógł Seryjczykowi zepchnąć łódkę z powrotem w morze. Czekał przez chwilę, usiłując coś dostrzec. Wydawało mu się, że widzi unoszony na falach niewyraźny kształt, ale wnet wszystko znikło w ciemnościach. Przez moment zastanawiał się, czy Sin Tan odnajdzie w takich warunkach swoją dżonkę, gdy dostrzegł daleko na morzu pojedyncze czerwone mrugnięcie. Seryjczyk był naprawdę doświadczonym przemytnikiem.
Odwrócił się plecami do wiatru i postanowił przejść nieco dalej od brzegu, na bielejącą w ciemności łachę piasku, gdzie fale już nie docierały. Tam, na suchej ziemi, zatrzymał się, aby głęboko odetchnąć i posmakować zapachu nowego lądu. Nie poczuł jednak nic szczególnego, może poza delikatną, słoną i mokrą wonią nadmorskiej roślinności. Był zatem na Wyspach.
III. Rzym
Lucjusz Domincjusz chrząknął, zakasłał sucho i przestał czytać. Popił wody z kubka, poprawił leżący na pulpicie zwój i chciał podjąć na nowo lekturę, kiedy Sewer Flawiusz podniósł palec i powiedział z nie ukrywanym znudzeniem:
– Darujmy sobie dzisiaj resztę. Przeczytaj mi tylko, co Kuno pisze o sprawie Quietusa.
Sekretarz szybko odnalazł właściwy akapit i począł czytać mocnym, miarowym głosem.
– „W śledztwie w sprawie obywatela rzymskiego Quietusa Fabiusza Mercatora od dawna brak jakichkolwiek postępów, toteż postanowiłem je zakończyć. Nie udało się także ustalić, co łączyło z tą sprawą lektora zatrudnionego w miejskim skryptorium, niejakiego Marcusa Corejmusa Tranquilla. Jak już donosiłem w poprzednim raporcie, zniknął on z Calisji nazajutrz po zabójstwie, a pewni kupcy i podróżni widzieli, jak spiesznie podążał Via Roma do Rzymu. Potem doniesiono, że wsiadł w Ostii na galerę odpływającą na Wschód...”
– To już wiemy – przerwał senator. – Czy to wszystko?
– Niezupełnie. – Lucjusz uważnie przewijał raport, szukając właściwego fragmentu. – O, jest. Zdumiewające rzeczy pisze ten Kuno: „Ostatnimi czasy wśród plebsu Calisji szerzy się przesąd związany z osobą nieżyjącego Quietusa Fabiusza Mercatora. Oto gromadzą się po domach i rozpowiadają, że był on wysłańcem, który miał przynieść Wenedom posłanie od ich bogów. Do szerzenia owego zabobonu przyczyniają się dwaj posługacze z karczmy Greka Ataoklesa, zowiący się Cyryl i Metody, którzy byli świadkami śmierci owegoż Quietusa. Kazałem obu pochwycić i przesłuchać; pretor uznał ich za niespełna rozumu i wypuścił. Pozostają pod obserwacją Tajnej Służby”.
– No tak, jeszcze jedna sekta... – Sewer w zadumie podrapał się po brodzie. – Sekciarze w istocie mnożą się jak króliki, niedługo będzie więcej świątyń niż zamtuzów, a to niedobry znak, gdy liczba bogów przekracza liczbę ladacznic. Może o tym Kuno nasmarował coś interesującego?
– Nie. – Lucjusz zwinął pismo z powrotem w rulon i odłożył na półkę. – Nie pisze nic więcej.
Sewer zamyślił się głęboko. Od śmierci przyjaciela, więcej, bliskiego towarzysza burzliwej młodości, mijał prawie rok, ale mimo to jakoś nie mógł się z nią pogodzić. Bardzo mu się zwłaszcza nie podobały podejrzane okoliczności zdarzenia, przez pewien czas posądzał nawet o całą intrygę Kunona Lichtenusa, o którego antypatii do Quietusa doskonale wiedział, ale po dłuższych deliberacjach zarzucił ten pomysł. Wiele tu zamieszała ucieczka Corejmusa, tym dziwniejsza, że, jak zeznali świadkowie, nie tknął denata małym palcem. Najprawdopodobniej Quietus wdał się w jakieś układy czy raczej zlecenia od ambasadora Nipu i musiał się z nich kiepsko wywiązać, za co został pokarany gardłem. Tylko co z tym mieli wspólnego chrześcijanie, których całą gminę wykopano nagle spod ziemi nieopodal Calisji?
Sprawa wyglądała na o wiele bardziej powikłaną, niż to sugerował w swych raportach Kunon. Wedle jego hipotezy to właśnie Marcus Corejmus wynajął człowieka ze świty księcia Tsuomi (naturalnie bez wiedzy tego ostatniego), aby ten zabił nieszczęsnego Quietusa. Miała być to zemsta za wygubienie chrześcijan, do której to Quietus znacznie się przyczynił – bo i Corejmus był, zdaniem Lichtenusa, wyznawcą zabronionego zabobonu, jego bluźniercze i obrazoburcze poglądy powszechnie w Calisji znano i komentowano. Trzymało to się kupy, ale tylko pozornie. Z innych źródeł otrzymał informacje, że to sam Corejmus naprowadził Quietusa na trop sekty. Czy istotnie wydałby własnych współwyznawców? Sewerowi Flawiuszowi nie mogło się to pomieścić w głowie, znał przecie dobrze Marcusa, stąd odnosił nieodparte wrażenie, iż raporty namiestnika są opracowaną dla zamydlenia mu oczu bajeczką, zaś Kuno w rzeczywistości wiedział więcej, niż chciał powiedzieć. Lub nie wiedział nic i chciał to najstaranniej ukryć. „Wszędzie te spiski i tajemnice” – pomyślał z niechęcią i poczuł, że za chwilę rozboli go głowa. Popatrzył na zegar. Poziom płynu w rurce zatrzymał się na kresce oznaczającej pierwszą po południu. Posiedzenie senatu wyznaczono na trzecią.