Выбрать главу

Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Z tego punktu Eskwilinu roztaczał się piękny widok na miasto, zwłaszcza na termy Trajana i resztki Neronowego Złotego Domu. Zalany słońcem kararyjski marmur raził oślepiającą bielą, przypominając mu wenedyjskie, lodowe połacie w środku zimy, bezkresne, zlewające się u horyzontu z bladobłękitnym niebem. Mrozy potrafiły być tak silne, że aż dech zamarzał w powietrzu. Wiele by dzisiaj dał za choćby małą śnieżną kulkę. Już myślał odejść od okna, ale zauważył, że z bocznego wyjścia tej części term, gdzie zwykli zażywać ochłody senatorowie i wyżsi imperialni urzędnicy, wyszła grupa ludzi, zajadle ze sobą dyskutując. „Takich nie zmoże nawet upał” – skonstatował z zazdrością, ocierając pot z czoła. Wieczne Miasto od rana dusiło się w upale, który zalał siedem nadtybrzańskich wzgórz na podobieństwo jeziora wrzącej lawy. Sami Rzymianie narzekali na upał, a co dopiero mieli mówić pochodzący z północy Wenedowie.

Obrócił się ku Lucjuszowi i zaklaskał. Wszedł niewolnik i podał im czary z sokiem pomarańczowym zmieszanym z zimną wodą. Większość Rzymian piła w takich wypadkach rozwodnione wino, przybysze z Germanii i krain sklawińskich zaś silnie schłodzone pivo, on jednak wolał naturalne owocowe soki. Jego przodkowie niewątpliwie mieliby mu za złe odstąpienie od starych, wenedyjskich tradycji. Gdybyż tylko w tym.

– Cóż, nie każdy jest Corejmusem – mruknął, pamiętając, jak uczniowie Marcusa głosili, iż mistrz ich niedługo sam się zamieni w beczkę saskiego pierwszej klasy. Sam filozof skromnie nie zaprzeczał, pewnie było to jego skrytym marzeniem. W młodości często im się zdarzało, do spółki z Quietusem, nieźle razem popić. Tawerny Calisji należały do nich. Słodkie życie skończyło się, gdy zmarł Septymiusz Flawiusz, jego ojciec, i musiał przejąć obowiązki namiestnika. Wtedy też rozluźnił swe związki z Quietusem... Znowu ten Quietus... Nie chciał już dzisiaj o tym myśleć.

– Czy zredagowałeś ostatecznie moje wystąpienie na temat senatów prowincjonalnych? – spytał.

Sekretarz uniósł głowę znad właśnie przepisywanej karty.

– Tak, jeszcze wczesnym rankiem – sięgnął pod pulpit i wyciągnął zwój w posrebrzanym tubusie.

Sewer Flawiusz odetkał wieczko, wyjął pismo i przebiegł kilkanaście pierwszych wierszy. „To bez sensu” – przeszło mu przez głowę. „Chcemy oddać część naszych czysto rytualnych uprawnień prowincjonalnym zgromadzeniom, rzekomo po to, aby usprawnić zarządzanie, podczas gdy rzeczywistą władzę sprawuje wyłącznie cesarz i tylko on miałby się czym dzielić”. Od czasów pryncypatu senat Rzymu służył cezarom za rodzaj figowego listka, ubywającego ich faktyczną wszechwładzę, której od wieków zazdrośnie strzegli. Kto wie, czy Julian nie potraktuje ustawy jako wstępu do sięgnięcia przez senat w niedalekiej przyszłości po cesarskie prerogatywy – i będzie tak, jeśli zna plany stronnictwa galijskiego. Wszystkie wróble w Rzymie ćwierkają, że jest w nich równie dobrze zorientowany, jak i galijscy przywódcy.

Do gabinetu wszedł znowu niewolnik, z kartką, którą złożył na pulpicie Lucjusza. Sekretarz przeczytał ją i zrobił zdziwioną minę.

– To z senatu – wyjaśnił. – Zdjęto z porządku obrad dyskusję nad ustawą o senatach prowincjonalnych. Będzie jedynie wystąpienie cesarza.

– O bogowie! – jęknął Sewer z rozczarowaniem, trochę co prawda udawanym, ponieważ oczekiwał tego rodzaju wiadomości. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i z rezygnacją pokręcili głowami. Zapowiadało się naprawdę nudne popołudnie.

– Czy wezwać lektykę? – spytał Lucjusz.

– Nie, pójdziemy pieszo, mam ochotę na spacer.

Spojrzał na zegar: słupek niebieskiej cieczy znajdował się w połowie drogi między pierwszą a drugą. Był zatem najwyższy czas na narzucenie białej, senatorskiej togi.

Stali wraz z Lucjuszem i znanym w Rzymie z wykwintności młodzieńcem, Galem – tak się kazał tytułować, mimo więcej niż wątpliwego pokrewieństwa z walczącymi bohatersko z Cezarem, rodakami Wercyngetoryksa – senatorem Afraniuszem Sullo Getoryksem, na szerokich schodach Curia Julia, mijani przez grupy zdążających na posiedzenie senatorów. Przed nimi rozciągało się starożytne Forum Romanum, zatłoczone do granic możliwości różnoplemiennym plebsem. Nad morzem zbitych głów wznosiły się, niczym łodzie prujące przez wzburzone odmęty, lektyki senatorów, z trudem przebijając się ku zbawczym schodom.

U wschodniego krańca forum tłum raptem zakotłował się i rozprysnął na boki. Oczom stojących na schodach kurii senatorów ukazał się nader osobliwy orszak: przodem zdążało może dziesięciu ochmistrzów, okładających pierzchającą tłuszczę długimi laskami. Za nimi postępował wysoki, ale i zarazem mocno chuderlawy osobnik w śnieżnobiałej, żałobnej todze. Tuż za nim jechała obszerna platforma, wioząca odkryte kobiece zwłoki, umajone kwiatami i otoczone chmarą pojękujących żałobnic. Sam jednakowoż wdowiec nie czynił wrażenia szczególnie smutnego, przeciwnie, promiennie uśmiechnięty, pozdrawiał tłum wyciągniętą ręką, niczym cyrkowy woźnica po zwycięskim biegu. Ludzie pokrzykiwali coś do niego wesoło, choć zdarzało się także, że pokazywano mu zaciśnięte pięści.

– A to co takiego? – Sewer nie wierzył własnym oczom. – Pogrzeb czy juwenalia?

– Obyś jak najszybciej trafił nad Acheron, przeklęty Kryspusie! – jęknął boleśnie Afraniusz. – Przegrałem przez dziada pięć tysięcy sestercji. Obyś zgnił w kolejce na brzegu Styksu, oby Charon ogłuchł na twe skomlenie...

– O co chodzi? – Sewer, wciąż nic nie pojmując, patrzył za znikającym w głębi forum konduktem.

– To Kryspus Licyniusz, sławny tym, że pochował dwadzieścia żon. Dwa lata temu ożenił się z Paulą Lucyllą, wdową nie mniej sławną, pochowała bowiem dwudziestu trzech mężów. Kiedy ci dwoje zawarli ze sobą małżeństwo, cały Rzym się pozakładał, które pierwej zemrze. Postawiłem na spryt Pauli Lucylli, jako bardziej doświadczonej...

Sewer słysząc to, wybuchnął serdecznym śmiechem. Triumfalny pochód Kryspusa opuścił właśnie forum i na plac wrócił zwyczajny rozgardiasz. Jedna z bujających w tłumie lektyk dopadła zbawczej bariery złożonej z okutych żelazem pretorianów, przeniknęła przez nią i podpłynęła ku podestowi, na którym się znajdowali. Dopiero teraz dostrzegli, iż była inaczej zdobiona niż surowe i proste nosidła senatorów, zaopatrzona w pozłacane okucia i jedwabne zasłony. One to rozchyliły się teraz i ujrzeli piękną Klaudię, najmodniejszą w tym sezonie kurtyzanę Rzymu.

Sewer Flawiusz nigdy jeszcze nie oglądał jej z bliska, zbyt do tej pory zajęty uprawianymi w senacie pozorami polityki, tak że brakło mu czasu na światowe życie. Zresztą, jej gwiazda rozbłysła całkiem niedawno, ledwo przed paroma miesiącami. Leżała teraz przed nimi, wygodnie wyciągnięta na poduszkach, w luźnej szacie z półprzejrzystego zielonego jedwabiu, okrywającej akurat tyle, aby pobudzić ciekawość co do reszty. Jedną nogę – smukłą i zgrabną – trzymała lekko zgiętą i mógł zobaczyć jej pomalowane na czerwono paznokcie u stóp. Kurtyzana uśmiechnęła się i wtedy dopiero spostrzegł, iż wargi umalowała sobie na czarno, przez co ostro kontrastowały z jej bladą, pociągłą twarzą. Obserwowała ich spod zmrużonych powiek, i coś było w jej spojrzeniu, jakaś zmysłowa przewrotność, jeśli nie perwersja, co nagle obudziło w duszy Sewera, zda się dawno obumarłą strunę. Ładna bestyjka, nic dziwnego, że ma wzięcie – musiał przyznać chcąc nie chcąc.