– Ach, cóż za okropny upał – powiedziała nieco afektowanym tonem, wachlując się bajecznie zdobionym seryjskim wachlarzem, na punkcie których rzymskie damy ostatnio wprost oszalały. – Doprawdy, Rzym jest latem nie do wytrzymania.
Pomyślał zgryźliwie, że tak pewnie mówi kolejne już pokolenie rzymskich kurtyzan i zapewne wynikają stąd określone wnioski. Prawdziwa profesjonalistka potrafi wyciągnąć korzyści z każdej sytuacji.
– Niewątpliwie, pani – odparł dwornie Afraniusz, najwidoczniej dobrze jej znajomy. – Letnią porą to naprawdę okropne miasto. Ludzie na przykład mrą jak muchy... – przerwał, trącony w bok przez Sewera.
– I właśnie dlatego postanowiłam wyjechać na resztę lata do Ancjum, do mojej willi. – Klaudia mówiąc to, nie patrzyła wcale na Afraniusza, ale na stojącego obok niego znanego jej pewnie ze słyszenia wenedyjskiego senatora, chociaż ujmujący uśmiech kurtyzany pozornie adresowany był tylko do Gala. Sewer Flawiusz podziwiał to z niemym uznaniem. – Zaprosiłam kilku naszych wspólnych znajomych, z pewnością by cię tam chcieli ujrzeć, Afraniuszu. Także inni twoi przyjaciele byliby chętnie widziani. – Skłoniła się wdzięcznie w stronę Sewera, który odpowiedział powściągliwym skinieniem.
Afraniusz zapewniał za nich wszystkich, że dziękują i niechybnie przybędą. Kurtyzana opuściła zasłonki, nosiciele chwycili za drążki i lektyka pogrążyła się na powrót w różnobarwnym tłumie. Chwilę jeszcze chwiała się przy samej Curia Julia, w końcu zginęła w głębi forum, wessana przez ludzkie odmęty. Zaczęli wstępować schodami ku wejściu.
– Ta willa w Ancjum – powiedział Afraniusz, tłumiąc śmiech – jeszcze miesiąc temu należała do niejakiego Quintusa Polibusa, kupca wzbogaconego na handlu korzennym, właściciela dziesiątek lembusów krążących po wodach Najdalszej Azji. Nieszczęśnik oszalał na punkcie Klaudii i przepuścił na nią cały, zbierany latami majątek.
– Co się z nim stało? – spytał Sewer, właściwie bez zainteresowania.
– Usiłował za resztki odegrać się na wyścigach, stracił i to, a teraz pewnie podbiera koński gnój w Circus Maximus. A willa to prawdziwe architektoniczne cacko, prawie że kopia tiburyjskiej posiadłości Hadriana, choć nie tak rozległa. Doprawdy, warto to zobaczyć.
– Hm – mruknął i przyśpieszył, słysząc kołatki woźnych, naglących senatorów do zajmowania miejsc.
Weszli na salę posiedzeń i usiedli na górnych ławkach po lewej stronie, gdzie obyczaj kazał siadać młodym stażem członkom senatu. Dół okupowali seniorzy, rekrutujący się przeważnie ze starożytnych rzymskich rodzin, szczycących się tradycjami z czasów republiki – senacka młodzież, pochodząca przeważnie z delegacji prowincjonalnych, zwała ich z przekąsem „Wolnymi Kwirytami”, a to z tej racji, że rody być może i były starożytne, ale wywodziły się od wyzwoleńców czy wręcz niewolników tych, których rodowe nazwiska z taką dumą obnosili obecni Scypionowie czy Klaudiusze. Prawdziwi starodawni Cimessorowie, Statariusowie, Pordacy czy Salsulowie wymarli lub przed wiekami spadli do plebsu. Sam Sewer zresztą miał z Flawiuszami tyle wspólnego, że jeden z ostatnich przedstawicieli tego cesarskiego niegdyś rodu adoptował jego ojca, na wyraźne zresztą życzenie Numeriana II, poprzedniego władcy, dążącego do ściślejszego związania z Rzymem arystokracji z dawniej niezależnych krain. I samo Wieczne Miasto przestało być tym, czym było kiedyś – prawdziwych obywateli rzymskich została garstka, zepchnięta na margines przez wypełniającą ulice wielorasową magmę ludzką, ściągniętą ze wszystkich stron świata blaskiem stolicy Imperium Romanum. To oni nadawali kształt obecnemu życiu, a nie ci tłoczący się w senackich ławach pseudopotomkowie Kwirytów.
W głębi kurii otworzyły się drzwi i na salę obrad, w asyście czterech liktorów, dostojnie wkroczył cesarz. Rzucił dookoła podejrzliwym wzrokiem i usiadł na ustawionym obok ołtarza Kybele tronie. Zebrani na posiedzeniu senatorowie wstali z chwilą jego wejścia i usiedli zaraz po nim.
Sewer Flawiusz patrzył na postać zajmującą tron cesarski i nie mógł się nadziwić – mimo iż widział cesarza setny bodaj raz – że jest to naprawdę ostatni potomek Wielkiego Juliana, odnowiciela imperium i legendarnego pogromcy chrześcijańskiej zarazy, której sam pierwej na krótko uległ lub raczej tak udawał (jeśli wierzyć pamiętnikom); stąd jego wrogowie zwali go obraźliwie Apostatą, czyli Odstępcą. Sam Julian tak pono zagustował w tym przezwisku, że od tej pory włączył je do oficjalnego imienia. „Na wiecznej rzeczy pamiątkę” – napisał.
Potem założył trwającą trzy wieki dynastię juliańską, pod rządami której Cesarstwo Rzymskie rozrosło się po Indie i krainę Seryjczyków na Wschodzie i po bursztynowe morze na Północy. Żadna dynastia nie rządziła tak długo. I oto teraz siedział przed nimi jej ostatni przedstawiciel, też o imieniu Julian – złośliwcy, aby odróżnić go od wielkiego przodka, zwali go Julianem Małym. Istotnie, wzrostu był dość podłego, na dodatek mocno zgarbiony, jeśli nie przykurczony, obficie owłosiony (stąd inni złośliwcy wołali nań „goryllus”), o głęboko osadzonych, wiecznie podejrzliwych oczach i haczykowatym nosie. Przypominał nie tyle świetnego rzymskiego imperatora, ile bożka Pana w pełnej rui. Wieść gminna niosła, że istniały podstawy do podobnych sądów. W Rzymie się hamował, ale willa w Tibur widziała niejedną orgię, której by się Neron czy Kaligula nie powstydzili. Drugim takim miejscem była Capri, gdzie podobno kontynuował tradycje Tyberiusza. Na szczęście unikał krwawych ekscesów, dzięki czemu nie spotkał go jeszcze los poprzedzających go sybarytów. Ciż sami złośliwi znawcy natury ludzkiej twierdzili, że jest za głupi na prawdziwe okrucieństwo; Sewer sądził raczej, że za tchórzliwy.
„Kto wie, do czego może być ten tchórz zdolny, gdy się go przestraszy nad miarę” – myślał, obserwując, jak szef kancelarii podaje cesarzowi mowę. Julian wziął rulon i zaczął czytać cienkim, piskliwym głosem:
– „Szlachetni Senatorowie, Ludu Imperium! Powszechnie znane są zasługi domu panującego dla trwałości Pax Romana, którym od tylu lat cieszą się podległe nam krainy. Mądrość nasza czyni pokój wiecznym, a władzę Rzymu niezachwianą...”
Sewer Flawiusz westchnął z rezygnacją: ten napuszony wstęp wskazywał na to, że któraś z dworskich koterii znowu namówiła cesarza na redukcję wydatków wojskowych, w celu zasilenia własnych pustoszonych wydatkami na rozrywkę kies; mówiono, że nowy faworyt, Grek Faon, jest szczególnie chciwy. Julian proponował ograniczenie zbrojeń w chwili, kiedy napływające ostatnio z dalekowschodnich dominiów wieści były co najmniej dziwne, jeśli nie niepokojące. Sprawa wyglądała na beznadziejną – senat zwołano jak zwykle po to, aby oznajmić mu wolę władcy. Od dawna nie decydowano tu o niczym. Sewer przestał słuchać nadętej oracji Juliana i pogrążył się w swobodnych rozmyślaniach. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie o smukłym udzie Klaudii i jej niepokojącym uśmiechu.
Teatr Marcellusa przywitał ich pełną, prawie premierową iluminacją. Starożytną, pamiętającą czasy Oktawiana fasadę zdobiły rzędy płonących pochodni, po jednej na każdą arkadę. Wieczorne przedstawienie musiało być popularne, ponieważ przed głównymi wejściami kłębił się gęsty tłum pospolitaków, zajmujących górne rzędy. Oni skierowali się do bocznej furty, prowadzącej wprost do orchestry, gdzie znajdowały się wydzielone miejsca zwane „senatorskimi”, jako że zawarował je sobie senat specjalną uchwałą. Usiedli tam, mając za plecami huczący tłum, wypełniający do ostatniego skrawka ławki półokrągłą widownię. Sewer spostrzegł z niejakim zdziwieniem, że prócz niego i Afraniusza miejsca na orchestrze zajęli głównie młodzi senatorowie z Galii i Brytanii, stanowiący przeciwny „Kwirytom” trzon stronnictwa „Prowincjałów”. Ci ostatni całkiem już niedwuznacznie zmierzali do decentralizacji imperium i większej samodzielności prowincji, kosztem, rzecz jasna, niemal absolutnej do tej pory władzy Rzymu. Sewer odczuł pewien niepokój – udział w tym przedstawieniu mógł wyglądać na manifestację sympatii politycznych, a tego wolał na razie uniknąć. Dobrze pamiętał rady ojca, który zwykł mawiać: „Gdy Gal z Brytem, Germanem czy Romem wodzą się za łby, miejsce Wenedy jest z boku, inaczej wszyscy oni w kupie wychędożą go na sucho”. Stary Septymiusz słynął z niewyparzonego języka i głębokiego sceptycyzmu co do wartości ludzi Zachodu.