– Co to właściwie za sztuka? – wychylił się ku Afraniuszowi, znanemu ze swych teatralnych pasji.
– To dzieło młodego Bityńczyka z Heraklei, Deopolosa, „Pan i Aretuza”, pantomima erotyczna, przebój tego sezonu.
– Ach, tak... – Popatrzył na scenę, zastawioną donicami z drzewami i krzakami, mającymi imitować las. Między nimi siedzieli przyodziani w kozie skóry fleciści, którzy rozpoczęli właśnie wstępne przygrywki. Z lewej strony w tanecznych podskokach wbiegła Aretuza, w postaci piersiastej, solidnie zbudowanej blondyny, ubranej w muślinową, przejrzystą tunikę szytą przez nadzwyczaj skąpego krawca. Wyglądała mu na Galijkę lub Germankę czystej krwi. Dopląsała do skraju sceny, skąd popatrzyła tęsknym wzrokiem ku pierwszym rzędom, gdzie zasiadali dziedzice największych fortun imperium. Wywołała należyte wrażenie, co poznał po ożywionym szmerze. Aktorka uśmiechnęła się szeroko i stanęła w jeszcze bardziej zachęcającej pozie, wypinając ku przodowi symbolicznie okryte piersi. Zupełnie słusznie uważała je za swój najważniejszy atut. Wyraźnie chodziło jej o senatorów, a raczej o ich wypchane kiesy.
– No i co o tym sądzisz? – zapytał Afraniusz przyciszonym głosem, ale tak, że słyszało chyba pół teatru. – Klacz godna senatora?
– Zapewne, zapewne – odpowiedział Sewer w ten sam sposób. – A jakże, wspaniała... w sam raz dla ekwitów [1].
Otaczająca ich młodzież wybuchnęła śmiechem, a dziewka rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Swoim żartem niewątpliwie obniżył jej klasę, a może i całkiem przekreślił karierę w Rzymie. Sewer zaś z pewnym smutkiem skonstatował, że w dzisiejszych czasach teatr jest niczym więcej niż wybiegiem dla debiutujących heter, gdzie mogą publicznie prezentować swoje walory. Wielkich tragików zastąpili schlebiający pospólstwu farsiarze. Tak było ze wszystkim. Farsą stała się polityka i miłość – o tym w czasie swego przeszło rocznego pobytu w Rzymie zdołał się już dostatecznie przekonać. Wielka sztuka obumierała, Ajschylosa czy Eurypidesa grywano jedynie w teatrach szkolnych, nawet Ateńczycy, ojcowie dramatu, woleli płaskie komedie na granicy dobrego smaku. „Karlejemy, jak drzewa na jałowym gruncie” – myślał, patrząc na prężącą się, prawie że kopulującą z pniem palmy dziewkę. Bardzo ognista, musiał przyznać.
Pantomima tymczasem trwała dalej. Huknęły spiżowe trąby i na scenę uroczyście wkroczył Pan ze swym orszakiem. Sewer, nieprzyjemnie zaskoczony, drgnął na jego widok. Aktor grający bożka dziwnie przypominał cesarza, podobnie zgarbiony i włochaty, poruszał się nawet z odpowiedną manierą. Wiele wskazywało na to, iż nie było to podobieństwo przypadkowe. Poczuł nagłą złość na Afraniusza, że go, w to wmieszał. Po jego odzywce komentującej walory heroiny wszyscy będą wiedzieli, że był na tym przedstawieniu. Niektórzy – a myślał o doradcach z politycznego gabinetu cesarza – bez żadnych wątpliwości odczytają to jako rodzaj deklaracji politycznej. Tego nie chciał, postanowił więc bez względu na okoliczności opuścić teatr. Na scenie zjawiła się właśnie nowa postać, galijski pasterz, co każdy poznał po kroju sukni i frygijskiej czapce, powszechnie tam noszonej. Pasterz zasłonił sobą uciekającą przed chutliwym bożkiem nimfę, a samego Pana wybił tęgo kosturem. Senatorowie podnieśli się z miejsc i zaczęli bić brawo, a za ich przykładem poszła reszta publiczności. Hołocie wystarczały proste gusty i jeszcze prostsze aluzje.
Sewer, zniesmaczony, wyszedł z teatru w środku tych huraganowych oklasków. Uważał podobne demonstracje za szczyt głupoty i niepotrzebne drażnienie i bez tego podejrzliwego władcy. Prawdziwa gra toczyła się zupełnie gdzie indziej i nic dla niej nie znaczyła aprobata wypełniającej teatry tłuszczy. Jutro z równym zapałem będą klaskali Julianowi, na punicką wierność rzymskiego tłumu mogli liczyć wyłącznie durnie lub szaleńcy. „Głupcy” – syknął, wściekły na Afraniusza i jego galijskich kompanów.
Przystanął na chwilę w tłumie przekupniów i prostytutek, jak co noc kotłujących się na placu przed teatrem i szukających okazji do oskubania naiwnych. Jakoś nie mógł znaleźć swojej lektyki i niewolników, aż przypomniał sobie, że ich odprawił, polecając zjawić się po spektaklu.
Rozejrzał się bezradnie dookoła. Czuł się nieswojo w pstrokatej ciżbie, która korzystając z oświetlenia fasady teatru, załatwiała tu najrozmaitsze interesy. Wszedł pod jedną z arkad, niepewny, co dalej czynić: czekać na lektykę czy iść pieszo, co o tej porze nie było zbyt bezpieczne. Ktoś dotknął jego ramienia. W głębi wnęki stała uliczna dziewka, o trudnym w ciemności do ustalenia wieku, za to z wyraźnie widoczną na bladej twarzy plamą pomalowanych na czarno ust. Znowu mimochodem pomyślał o Klaudii: może naprawdę warto pojechać do Ancjum? Rzymu, z jego upałem i politycznymi farsami, zaczynał mieć serdecznie dosyć. Dziewka trąciła go wysuniętą stopą.
– A więc jak, młodzieńcze, pobawisz się dzisiaj ze mną? – spytała chrapliwym szeptem.
Dopiero teraz wyraźniej zobaczył jej pomarszczoną twarz, pokrytą grubą warstwą pudru.
– Nie – odparł i śpiesznie wyszedł spod arkady. Teraz nie zostawił sobie innego wyjścia, musiał się ruszyć. Pośród tego tłumu jego odziana w porządną togę osoba była zbyt łakomym kąskiem. Postanowił pójść przed siebie, na Eskwilin, najpierw wzdłuż resztek murów Tuliusza, potem obok Kapitolu i przez Forum Romanum. Tą drogą mógł najszybciej dotrzeć do domu. Nie czekając na nic więcej, ruszył w drogę.
Na początku należało przebyć labirynt wąskich uliczek, wiodących w górę, ku Kapitelowi. Zabudowa tej części miasta składała się z dwu – i trzypiętrowych czynszowych kamienic, zamieszkałych przez biedotę i drobniejszych kupców i rzemieślników; w niektórych oknach paliło się wciąż światło, toteż początkowo nawet co nieco widział, cały czas mając za przewodnika oświetlone świątynie Kapitelu. Za którymś razem musiał najwidoczniej źle skręcić, ponieważ kolejna uliczka gwałtownie opadała w dół, ku Tybrowi, a wzgórze kapitolińskie niespodziewanie znalazło się za plecami. Chciał się cofnąć, kiedy z najbliższej bramy dobiegły go podejrzane odgłosy, metalowy szczęk i gorączkowe szepty. Zamarł w bezruchu, pełen najgorszych przeczuć.
Z ciemności wynurzyło się czterech oberwańców i wnet zatrzymało, najwyraźniej zaskoczonych jego widokiem. Na głowy mieli zarzucone spiczaste kaptury z otworami na oczy. Sewer z przerażeniem pojął, że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi trafił na jedno z przestępczych bractw, trudniących się nocnym rozbojem i siejących postrach w plebjskich dzielnicach Rzymu. Zamaskowane postacie patrzyły na niego w milczeniu, a Sewerowi serce podeszło do gardła. Zanosiło się na wyjątkowo głupi koniec, przynajmniej jak na senatora imperium. Rozmaicie to sobie czasem wyobrażał, ale nigdy w formie zarżnięcia w ciemnym zaułku przez pospolitych złoczyńców. Zrozumiał, że natychmiast musi coś zrobić, zanim tamci zdążą go otoczyć.