Выбрать главу

Nie zwlekając, obrócił się na pięcie i jak szalony pognał przed siebie. Usłyszał tupot biegnących za nim rabusiów. Przyśpieszył, błogosławiąc nauczycieli gimnastyki, ćwiczących go swego czasu w olimpijskim sprincie. Wyrównał oddech, wyparł ze świadomości ścigających i skupił się na pracy nóg. Gimnastycy tłumaczyli mu, że chodzi o zlanie się z czasem i przestrzenią, tak aby wszystko inne, świat cały, przestał istnieć, a pozostał wyłącznie bieg, czysty ruch ciała stopiony z rytmem pracującego serca...

Ocknął się w okolicach teatru Pompejusza, ciemnego i cichego, jako że dziś nie dawano nocnego przedstawienia. Zwolnił i raptownie skręcił w bok, jednocześnie oglądając się za siebie. Nikt go już nie ścigał. Rabusie zapewne dawno zrezygnowali, zniechęceni chyżością jego nóg. Najwidoczniej woleli mniej żwawą zwierzynę.

Uciekając, zapędził się w jeszcze odleglejsze od Kapitolu miejsce, prawie na Pole Marsowe. Pomyślał, że mógłby podejść do Term Nerona, czynnych całą dobę, i stamtąd pchnąć do domu posłańca po lektykę. Bez zwłoki ruszył w drogę, bacznie rozglądając się na boki, szczęściem, nieliczni przechodnie mieli odkryte twarze i sami śpiesznie pomykali pod ścianami. Poza tym ta część Rzymu uchodziła za znacznie bezpieczniejszą od dzielnic bezpośrednio przylegających do Tybru. Wydłużył krok, zostawiając za sobą monumentalną bryłę teatru Pompejusza, kierując się wprost na termy. Jedna z ulic, obustronnie zabudowana małymi świątyniami bliżej mu nie znanych bogów azjatyckich czy indyjskich, wychodziła na obszerny plac, w głębi którego dostrzegł oświetlony pochodniami trójkątny fronton. W pierwszej chwili sądził, że to jeszcze jedna świątynia, dopiero gdy spojrzał uważniej, poznał ze zdumieniem, że stoi przed Panteonem.

Podszedł bliżej. Otwartego na oścież wejścia strzegło dwóch wspartych na włóczniach strażników. Stali nieporuszenie, nie zwracając na Sewera uwagi, nawet gdy znalazł się tuż obok; może rozpoznali w nim członka senatu, może wzięli go za spóźnionego pielgrzyma, dość, że swobodnie wszedł do środka. Nie bardzo wiedział po co. Chyba dlatego, że dziś był w tym miejscu dopiero drugi raz od chwili przybycia do Rzymu.

Panteon powitał go chłodem i ciszą. Nieliczne lampki oliwne oświetlały biegnące naokoło wielkiej, okrągłej sali nisze, w których zgromadzono posągi bóstw wyznawanych przez narody imperium. W jednej z nich, już dobrze nie pamiętał w której, ustawiono również małe drewniane posążki Swaroga, Peruna i Świętowita, mające świadczyć o tym, że Rzym jest także Wenedią. Albo Wenedia Rzymem.

Środek sali zajmował przywieziony przez Juliana Apostatę, a znaleziony gdzieś na Wschodzie, olbrzymi, wyciosany w chropawym kamieniu posąg Kybele, którą wielki cesarz uczynił matką-opiekunką Rzymu – kult jej w specjalnym edykcie ustanowił główną religią imperium, mającą w jego strategicznych zamysłach przeciwstawić się chrześcijańskiej zarazie. Co też i się ostatecznie dokonało, choć walkę religii i tak musiały dokończyć miecze.

Posąg stał dokładnie pod okulusem, okrągłym otworem w kopule, przez który wlewało się do sali blade światło księżyca. Patrzył na oblaną zimnym blaskiem surową twarz bogini, na jej grubo ciosane ręce, spoczywające ciężko na kolanach. Podobno posąg ten wykonał lud, zamieszkujący ziemię w prapoczątku świata, a od którego podobno wywodzą się wszystkie dzisiejsze narody. Znaleziono go na pustyni syryjskiej, w miejscu, gdzie Julian miał widzenie, w którym Kybele zabroniła mu wojny z Partami; wtedy też ostatecznie zrozumiał, kto jest najważniejszym wrogiem imperium. Tej samej nocy piorun uderzył w pobliskie skały, odsłaniając pieczarę z ukrytym w niej posągiem bogini. Od tego wydarzenia Kybele stała się główną boginią Rzymu, a właściwie symbolem juliańskiej idei uniwersalnego Imperium Romanum, będącego dla podległych mu krain i narodów surową i sprawiedliwą, ale jednak – matką.

„Czym właściwie jest Rzym dla świata?” – zastanowił się nagle. Spajającą go, ideą, wieczystą zgodą narodów czy też wiążącym je łańcuchem, dozorcą niewolników? Cóż on właściwie znaczy dla mnie, Wenedy? A może już nie Wenedy, lecz Rzymianina? Jego przodkowie, sklawińscy książęta mieszkający w kurnych chatach, brali za świat to jedynie, co sami widzieli, okoliczne puszcze i moczary; niewiele też ich więcej obchodziło. On, ich potomek, uczestniczył w wydarzeniach dziejących się na przestrzeniach zgoła niewyobrażalnych, ciągnących się od Indyj na wschodzie po słupy Herkulesa na zachodzie. Ale mimo to nadal trapiły go wątpliwości: Kto z nich żył naprawdę? Kto naprawdę władał? Żyć to znaczy rządzić – kto to powiedział? Na pewno któryś z jego przodków, może Dago, który jako ostatni samodzielnie rządził Wenedami.

Poczuł mimowolny wstyd. Zapewne panujący nad vistulańskimi błotami przodkowie wydawali się dziś, z perspektywy rzymskiej senackiej kurii, mali i śmieszni, ale cokolwiek czynili, czynili to naprawdę, a nie, tak jak on, komentowali się pozorami światowego władztwa, farsą niewiele więcej wartą od sztuczydeł wystawianych w teatrze. „Bo kimże ja właściwie jestem?” – zastanowił się. Było tu kilka sposobnych odpowiedzi. „Aktorem? Senatorem? Namiestnikiem? Błaznem? Wenedą czy Rzymianinem? Wystawioną na kiju papugą, małpą w koronie udającą króla?”

– Małpą w koronie udającą króla? – usłyszał. Wzdrygnął się; czyżby mówił do siebie na głos?

– Wenedą czy Rzymianinem? – głos, dziwnie znajomy, dobiegał gdzieś z boku, z wnęki mieszczącej posąg Minerwy. Postąpił parę kroków w tym kierunku i dostrzegł postać mężczyzny, ukrytą częściowo za jedną z dwóch przegradzających niszę kolumn. Lampka u stóp posągu z wolna dogasała i w rzucającym rozchwiane cienie świetle nie mógł zobaczyć twarzy.

– Wenedą czy Rzymianinem? – powtórzyła postać.

Wtedy dopiero rozpoznał ten natrętnie znajomy głos i zmartwiał, ogarnięty zimnym przerażeniem. Przecież to było niemożliwe!

– Quietus? – spytał, pełen niedowierzania. Chciał podejść bliżej, ale człowiek za kolumną powstrzymał go stanowczym gestem. – Przecież ty nie żyjesz!

– A ty żyjesz? – powiedziawszy to, postać cofnęła się w gęstą ciemność w głębi niszy. Płomyk w ostatnim spazmie błysnął silniej i zgasł, ale Sewer zdążył zobaczyć, iż przy ołtarzu Minerwy nie było nikogo. Przeciągnął dłonią po zroszonej potem skroni; czuł, że łapie go bagienna gorączka, bardzo zdradliwa w tych rejonach miasta. Przycisnął czoło do zimnego marmuru kolumny.

– Nie wiem, Quietusie – powiedział bezradnie. – Naprawdę nic już nie wiem.

Spojrzał na masywny posąg Kybele, na jej grubo wyciosaną, posępną twarz i kamienne, ślepe oczy, jakby pragnął wyczytać z niej los swój, los Wenedów i Rzymu.

We wszystkich częściach świata wspaniale zatryumfowała religia, ukazując ów miły sercu widok, jakim są płonące ołtarze, krwawiące ofiary, dym kadzideł, a także prorocy i kapłani, którzy sunęli w uroczystym pochodzie bezpiecznie i bez obawy. Modły i muzykę słychać było na szczytach najwyższych gór i ten sam wół stanowił ofiarę dla bogów i wieczerzę dla ich radosnych czcicieli.

Lucjusz Domincjusz zrobił typową dla sofistów nowej szkoły, wieloznaczną minę i odłożył zwój na półkę. Sięgnął po wodę z winem i popił obficie, ocierając pot z czoła. W podręcznym skryptorium panował ukrop jak w łaźni.

– I tak dalej, i tak dalej, w Przemowach Libaniusza niewiele można znaleźć poza zachwytem z przywrócenia kultu starych bogów i peanami na cześć Juliana. W jednym istotnym punkcie Libaniusz jest zgodny z Ammianem Marcellinusem. Ich zdaniem ostatnie większe czystki przeprowadzono pięć lat po bitwie antiocheńskiej, przynajmniej na Wschodzie. Na Zachodzie mogły trwać znacznie dłużej, choć nic się o tym nie pisze, nie zapominajmy jednak, że następca Juliana, cesarz Walentynian, ponownie polecił ocenzurować archiwa, dlatego trudno polegać na oficjalnych kronikach, a tym bardziej na wynurzeniach podobnych Libaniuszowi panegirystów.