Przeszedł przez perystyl i idąc dalej wzdłuż basenu, dotarł do zdobnego amorami Zeusa i Europy łuku kamiennej bramy, wiodącej wprost do ogrodu-labiryntu. Był on nawet nieco oświetlony pochodniami umocowanymi pod kapitelami kolumn. Wszedł na pierwszą alejkę, tak gęsto oplecioną bluszczem, iż zdało mu się niespodzianie, że idzie w jakimś zielonym tunelu, nieskończenie długim, który, przebiwszy się przez Alpy, stepy Pannonii i Karpaty, zawiedzie go wprost do Wenedii... do domu?
Spacerował powoli, rozkoszował się chłodem nocy i pogryzał winogrona, zatrzymując się czasem, aby podziwiać jakąś szczególnie udaną rzeźbę. Dominowały oczywiście motywy erotyczne, choć, co musiał przyznać, przedstawione z dużym smakiem. Ale nie wiedział, czy ma za to chwalić Polibusa, czy też raczej jego uzdolnionego architekta. „Tego bym chciał zatrudnić” – pomyślał, gdy przypomniał sobie o swym namiestnikowskim „pałacu” w Calisji, i tak uchodzącym w Wenedii za szczyt rzymskiej wykwintności. „No i proszę, oto wielkość i chwała Rzymu” – powtórzył w duchu za Afraniuszem. „Kurtyzany żyją lepiej od potomków udzielnych książąt”. Ostatni władca Wenedii, sławny Dago, mieszkał w sklawińskim drewnianym dworcu niewiele lepszym od kurnej chaty. Ba, ale czy był przez to naprawdę nieszczęśliwy? Podania rodzinne powiadały, iż umarł z uśmiechem na twarzy.
Zatrzymał się, uderzony wyglądem pewnej wyrzeźbionej w marmurze grupy, służącej jednocześnie za fontannę. W górze polatywał mały, pyzaty Eros, uzbrojony w tradycyjny łuk i strzałę, pod nim, w dość swobodnej pozie i niedbałym stroju, spoczywała nimfa, z zamkniętymi oczyma i lekko odchyloną do tyłu głową. Z wydętych policzków Erosa tryskał cienki strumyczek wody, który rozbijał się setkami kropel na jej piersiach i ramionach. Coś go zastanowiło w wyglądzie leżącej nimfy. Dopiero gdy spojrzał pod nieco innym kątem, poznał, że modelką była niewątpliwie Klaudia: te same smukłe kształty, charakterystyczna poza, z jedną nogą lekko podkurczoną, i ten sam zmysłowo-prowokujący uśmieszek, ukryty w wyrazie kapryśnie wydętych ust. Podszedł bliżej i napełniwszy wyciągniętą dłoń wodą, zwilżył wargi i przetarł oczy. Później opuścił rękę i dotknął końcami palców ust posągu, potem brody, rzeczywiście ślicznie wykrojonej, ramion, krągłych i szczupłych jednocześnie. Dłoń, jakby oswobodzona od jego woli, gładziła w zapamiętaniu kamień, nie zważając na chłód i wodę... Znowu przyszedł mu do głowy odpowiedni do sytuacji fragment z Katullusa, który postanowił sobie głośno zacytować:
Kiedy skończył recytować, za jego plecami zaszeleścił bluszcz.
– Ja jestem tutaj – usłyszał.
Obrócił się gwałtownie. Stała pod jedną z kolumn, w prostej białej szacie, z nadal rozpuszczonymi włosami. Sewer podszedł do niej i w pierwszym odruchu chciał uczynić to samo co z posągiem, ale wzniesiona ręka opadła mu nagle bezwładnie. Nie mógł – nie chciał? Bez słowa poszedł dalej, do końca alei, która wychodziła na placyk z małą sadzawką. Tam przystanął i zapatrzył się na marszczoną podmuchami wiatru wodę. Poczuł, jak stojąc tuż za nim, wkłada mu ręce pod tunikę, jej ramiona sunęły powoli po jego ciele niczym dwa rozgrzane słońcem węże. Najpierw ku górze, ku płatowi piersi, potem w dół, ku węzłom brzucha.
– Klaudio... – powiedział, zdobywszy się na resztki oporu. – Miał cię cały Rzym.
Ręce zatrzymały się, aby po chwili podjąć na nowo wędrówkę, tym razem wzdłuż bioder. Przeniknął go pulsujący, głęboki dreszcz. Głowy węży gorzały prawdziwym ogniem.
– Czyż jesteś całym Rzymem, panie?
Ateńczyk Andronikos ani chybi należał do szkoły perypatetyków – zamiast, wzorem innych retorów, stać za pulpitem, chodził wokół niego niespiesznie, spozierając od czasu do czasu do trzymanego w rękach zwoju. Wypełniająca bazylikę publiczność, przyciągnięta na wykład jego stale rosnącą sławą odnowiciela sofistyki, zrazu rozgadana, teraz raptownie ścichła, wyraźnie zaintrygowana niekonwencjonalnym zachowaniem filozofa. Damy, żony notabli i ich kochanki, wzdychały nostalgicznie, podziwiając jego mocno zbudowaną, kanciastą sylwetkę, właściwą bardziej gladiatorowi niż zakopanemu w papirusach retorowi.
Andronikos nagle stanął w miejscu i z ostentacją podarł trzymany w ręku rulon na kilka części. Resztki rzucił przed siebie, tak że frunęły pod nogi słuchaczy z pierwszych rzędów, którzy wstrzymali oddech, ponieważ był to tekst wykładu, zaakceptowany uprzednio przez cenzora. Nic jednak szczególnego się nie stało, Andronikos nadal spacerował wokół pulpitu, z zadartą do góry głową, tak jakby podziwiał sklepienie bazyliki, ozdobione malowidłem przedstawiającym wyłanianie się z Chaosu pierwszych bogów. „Niezły kawał kabotyna” – pomyślał sobie obserwujący go Sewer. „Pewnie będzie gadał z pamięci”.
– Dziś porozmawiamy o drzewach – powiedział w zupełnej ciszy Andronikos. – Drzewa, podobnie jak i inne rośliny czy w ogólności żywe stworzenia, wyrastają z małego ziarna, drobiny będącej pierwotną kolebką wszelkiego życia. Potem, zgodnie z nadanymi im prawami natury rozprzestrzeniają się, wbijając korzeniami w ziemię i sięgając koronami nieba. Przeżywają wiek młodzieńczy, później dojrzałość, ciesząc się chwałą pełnego wzrostu i potęgą kwitnącego życia. Z kolei przychodzi starość: żyły i ścięgna wapnieją, miąższ kruszeje, drzewo kostnieje i zastyga, stając się pastwiskiem robaków. Potem przychodzi nieuchronny schyłek, koniec ziemskiej drogi – śmierć.
Filozof zatrzymał się raptownie i popatrzył twardo na publiczność. W jego czarnych oczach czaiło się coś hipnotycznie zniewalającego.
– Nie oszukujmy się. W kosmosie zjawisk niepewnych, domniemanych lub prawdopodobnych jednej rzeczy jesteśmy całkowicie pewni: śmierci. Codzienne doświadczenie mówi nam, iż świat, wszystkie jego składowe elementy podlegają zagładzie, tylko byt jest wieczny, jako pewna suma nietrwałych i zmiennych składników. Każda rzecz będąca wytworem natury jest naznaczona piętnem przemijania, reszta to domena czasu i powiadam wam, że nawet piramidy faraonów kiedyś rozsypią się w proch!
Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. Cała sala w ogromnym napięciu śledziła każde jego poruszenie. Gdyby w tym momencie do bazyliki wpadła mucha, jej bzyczenie słyszano by jak głos trąby ogłaszającej koniec świata.
– Ktoś mógłby w takim razie zapytać – podjął po chwili Andronikos – dlaczego, skoro wszystko przemija, świat jednak trwa nadal. To proste: przemijanie to nie tylko śmierć, to także powstawanie. Ojciec, umierając, pozostawia syna, który obejmuje po nim dziedzictwo. Drzewo, nim do końca spróchnieje, wyda owoce, w których będzie żyło nadal. Natura rzeczy zakłada się zatem na umieraniu i rodzeniu – to, co dla jednego jest grobem, dla drugiego może być kolebką.
Zatrzymał się przy pulpicie i oparł o niego, patrząc wprost na słuchaczy, którzy spijali mu z ust każde drogocenne słowo.
– Nie każdy jednak chce się z tą przemijalnością bytu pogodzić. Bywają drzewa, które nie zamierzają przyznać, że ich czas dobiegł końca, siły witalne uległy wyczerpaniu, a korę wyjadło robactwo. Takie drzewo nie pragnie wydać owoców, sądząc w swej naiwności, że jeśli uniknie narodzin nowego, to nie będzie także i śmierci starego. Czepia się tedy rozpaczliwie resztek swego istnienia, nie pozwalając, aby zdrowe ziarno, które jeszcze jest w stanie z siebie wydać, padło na dobry grunt i dało początek nowym, młodym drzewom. To głupie i nierozsądne, jak każdy opór wobec mechanizmów natury.