Na sali podniósł się nieśmiały szmer, ale wnet ucichł, zgaszony surowym spojrzeniem Andronikosa. Filozof bynajmniej nie skończył i podniósł do góry ostrzegawczo palec.
– Biada drzewu, które ignoruje prawa natury. Cechą natury jest nieustanna przemiana, martwego w żywe, żywego w martwe. Stare jest zastępowane przez młode, nieznane przez poznane. Byt to prąca przed siebie rzeka następstw, tak jak widział to Heraklit. Każda kolejna fala, choć z pozoru podobna do poprzedniej, jest jednak inna. Podstawowa cecha określająca byt to wieczność, ale i zarazem nieustanna zmienność – istnieje on w coraz to nowej formie i nowym kształcie. Dlatego syn różni się od ojca, a obaj są odmienni od dziada. Także drzewo, jeśli wyrośnie z uronionego ziarna, jest podobne, ale i jednocześnie inne od rodziciela. Takie są boskie prawa natury.
Andronikos znowu zaczął okrążać pulpit, zupełnie nie zwracając uwagi na publiczność. Wbił wzrok w posadzkę i mówił jakby do siebie:
– Biada jednak drzewu, które nie chce uznać, że jego czas dobiegł końca. Odmawiając prawa do kontynuacji swoim następcom, w najoczywistszy sposób postępuje wbrew naturze. Myśli naiwnie, że zdoła ją oszukać. Wydaje mu się, że skoro jeszcze stoi, to sprawy nie mają się tak źle, a przecież tak naprawdę żyje tylko dlatego, bo nie wie, że jest martwe. Ale powiadam wam, że o ile wszystko na tym świecie podlega zwątpieniu, to jednego możemy być całkowicie pewni: natury oszukać się nie da! Przemiana, prędzej czy później, nadejdzie.
Sala wybuchła szaleńczą wprost owacją. Największą klakę czynili senatorowie z Galii i Brytanii oraz ich licznie przybyli na wykład klienci. Andronikos kłaniał się w pas, w deszczu laurowych wieńców. Niektóre bardziej afektowane damy mdlały ostentacyjnie, nie zapominając jednak o powłóczystym spojrzeniu, rzucanym filozofowi gasnącym wzrokiem.
– To tylko kabotyńska sofistyka, zabawa z alegoriami – oświadczył, nie kryjąc rozczarowania Lucjusz. – Jutro wygłosi równie efektowny wykład, w którym będzie wychwalał Rzym pod niebiosa. Będzie pewnie gadał, że to wyjątek potwierdzający regułę. Sądziłem, że stać go na więcej niż tylko sofistyczną grę ze znaczeniami.
Sewer uśmiechnął się melancholijnie i nic na to nie powiedział. Mowę Andronikosa odczytał jako deklarację czysto polityczną. Wiedział, że są na tym świecie argumenty i racje ważące jak młyńskie kamienie, są też i takie z pozoru poważne, a w istocie lekkie niczym łabędzie piórka. Dla niewprawnego oka jedne i drugie wydawały się identyczne. A reszta była rzeczywiście kwestią sofistyki.
Sto tysięcy ludzi wstało jednocześnie i zgodnym, rozdzierającym uszy wrzaskiem uczciło zwycięstwo Pompejusza Epafroditusa, czołowego woźnicy klubu „zielonych”, który po zwycięskim biegu wykonywał swą bigą triumfalną rundę wokół Circus Maximus, wyciągniętą ręką pozdrawiając swych wielbicieli. Dla zgromadzonych w cyrku Rzymian był w tej chwili najważniejszym człowiekiem na świecie, herosem dorównującym bogom olimpijskim. Stojący bliżej widzowie rzucali mu gałązki wawrzynu, damy zaś karteluszki z wyrazami uwielbienia i, kto wie, może propozycjami schadzki. Prowadzący igrzyska edyl, zgrzybiały, ale dość jeszcze żwawy staruszek, zniecierpliwiony przedłużającą się ceremonią, dał znak nakazujący Pompejuszowi powrót do wozowni. Tłum przywitał to gwizdami i tupaniem, sam Pompejusz, z miną pełną pychy i lekceważenia, pogonił jednak konie i zniknął pod wiodącą do stajen arkadą. Na starcie spiesznie ustawiały się kwadrygi.
– Postawiłeś coś na niego? – spytał Afraniusz, wachlując się kwitem loteryjnym. Upał, choć mniejszy niż dekadę temu, nadal był bardzo dokuczliwy.
– Nie. – Sewer Flawiusz, podobnie jak jego ojciec, słynny z oszczędności, uważał hazard za wyjątkowo głupi sposób tracenia pieniędzy. – Mam ostatnio sporo innych wydatków.
– Rozumiem, Klaudia. – Afraniusz łobuzersko puścił do niego oko. – Czyżbyś bał się losu Polibusa?
– Nie dałem jej jeszcze ani sestercji – odparł Sewer i pomyślał naraz, że to naprawdę bardzo dziwne: kurtyzana, która świadczy usługi i nie żąda przy tym pieniędzy. Nigdy o czymś podobnym nie słyszał.
Gal patrzył na niego z dość dwuznacznym uśmieszkiem, kryjącym głębokie doświadczenie. W końcu karierę złotego młodzieńca zaczął znacznie wcześniej od Sewera.
– Od razu widać, że nie znasz kurtyzan – powiedział, jakby czytając w jego myślach. – Obrała starą jak świat taktykę, po prostu czeka, aż wenedyjski niedźwiedź rozsmakuje się w jej miodzie. Rachunek będzie potem i, wierz mi, z pewnością nie zapomni go wystawić.
Sewer prychnął lekceważąco i nie mając ochoty kontynuować tej rozmowy, popatrzył na cyrk: publiczność usiadła już na swoich miejscach i oczekiwała na kolejną gonitwę. Z miejsc senatorskich miał doskonały widok na cały, blisko półmilowy tor. Na spinie podniesiono właśnie siedem delfinów, znak, że za chwilę kwadrygi ruszą do siedmiu okrążeń. Rydwany stały już na linii startu, a woźnice z trudem powstrzymywali wyrywające do przodu rumaki. Prowadzący zawody edyl dał znak białą chorągwią i konie ruszyły z kopyta. Na czoło od razu wysunął się Diokles, faworyt „czerwonych”. Z tym, że deptał mu po piętach Polidox, gwiazda „niebieskich”. Dwaj pozostali, reprezentujący stronnictwa „białych” i „zielonych”, od razu znaleźli się z tyłu, wyraźnie nie liczyli się w tym biegu. Wyglądało na to, że nagrodę weźmie któryś z dwóch pierwszych – tak też osądził i tłum, błyskawicznie dzieląc się na dwie partie, każda kibicowała jednemu z woźniców. Hałasował zwłaszcza plebs, przewalający się w dolnych trybunach i nie przebierający specjalnie w słowach. Nawet do położonych dość wysoko ław senatorskich dochodził bijący od niego odór czosnku, potu i taniego wina. Sewer skrzywił z niesmakiem usta; mimo to wyścigi były jednak znośniejsze od walk gladiatorskich, wprawiających zwykle tłum w ekstatyczny, krwiożerczy szał. Nie pochwalał tej publicznej rzeźni, zniesmaczony wzorem klasycznych filozofów i estetów, chociaż od czasów Juliana gladiatorstwem mogli się zajmować wyłącznie ludzie wolni. Ale to, że na arenie zarzynali się ochotnicy, wcale nie podnosiło w oczach Sewera estetyki widowiska. Wolał klasyczne greckie olimpiady, przepojone czystym, bezkrwawym duchem rywalizacji.
Opuszczono drugiego delfina. Obie kwadrygi szły łeb w łeb, woźnice niczym oszalali okładali spienione grzbiety rumaków. Doping tłumu stał się wręcz ogłuszający, ludzie wyli tak przeraźliwie, jakby od zwycięstwa faworyta zależało ich życie. Smród bijący z ławek rozochoconego plebsu także wzmógł się znacznie, toteż Sewer prawie że poczuł wdzięczność do jednego z szambelanów dworu, powszechnie szanowanego Prudencjusza, gdy ten przecisnął się do ich miejsc i kazał mu bez zwłoki iść za sobą. Zmierzali w górę, do loży cesarza.
Wznoszący się na palatyńskiej stronie cyrku pulvinar nie był właściwie lożą, lecz raczej osobną budowlą. Płaski mannurowy podest, kryty dachem podpieranym od frontu przez dwie tylko kolumny, dawał panoramiczny widok na cały cyrk i spory kawałek Rzymu dookoła. Z tyłu, od Palatynu, postawiono pojedynczą ścianę, w której znajdowało się wejście do loży, strzeżone przez najwierniejszych pretorianów. Tam też zaprowadził go szambelan i polecił czekać. Sam zniknął wewnątrz pulvinaru. Trwało to dosyć długo, aż spuszczono ostatniego delfina; dopiero wtedy Prudencjusz wrócił i kazał mu wejść. Cesarz siedział w loży sam; zwykle nie miał tego w obyczaju, ale widocznie pragnął porozmawiać z nim bez świadków, co nie wróżyło nic dobrego. Sewer stanął obok jego krzesła i razem obejrzeli zwycięstwo Dioklesa.