To była rzeź tysiąclecia, niepodobna do niczego, co zdarzyło się przedtem i potem. Nie sporządzono oficjalnych statystyk, ale znający sprawę historycy ofiary liczyli w miliony. Kogo nie zabito, ten gnany strachem uciekał, gdzie oczy poniosą, padając łupem lotnych watah numidyjskiej jazdy. Zapomniano o litości i miłosierdziu. Quietus słyszał, że podobno do dzisiaj są w Małej Azji okolice, gdzie można wędrować i miesiąc, nie napotykając żywego ducha, jeno kruszejące ruiny kwitnących przed wiekami miast i zamieszkałe przez wilki widma ludnych niegdyś wiosek. Mimowolnie wzdrygnął się na to wspomnienie.
– To chyba niemożliwe – powiedział po chwili ciszy. – Sugerujesz, książę, że w Calisji działa do tej pory jakaś chrześcijańska sekta? Nie, to zbyt fantastyczne! A co na to twoja tajna policja, szlachetny Kunonie?
– No tak... – Szwab przestał gapić się na malutką Nipuankę i nostalgicznie westchnął. – Drugi już dzień tłumaczę księciu, że to jakieś złudzenie. Może moi ludzie nie wiedzą o wszystkim, ale tak grubej sprawy jak chrześcijanie na pewno by nie przegapili. Tracisz niepotrzebnie czas, mój książę.
– Pozwolicie jednak, że zostanę przy swoim. Mnie się wydaje to prawdopodobne: szukać schronienia wśród swych katów. Wszak w tych czasach Wenedowie uchodzili za najwierniejszy lud cesarstwa, całkowicie odporny na wpływ sekty. Tutaj nikogo nie represjonowano.
„Może ma i rację” – przemknęło przez głowę Quietusowi. „Powiadają przecie, że pod latarnią najciemniej. Teoretycznie, jakaś niewielka grupa istotnie mogła się zakamuflować w Wenedii. Ale czy przetrwali do tej pory? I jakim sposobem nie zostali przez tak długi czas wykryci?”
– Nie o samą sektę mi chodzi – kontynuował książę. – Interesuje mnie tylko ich księga kultowa, złożona z czterech wersji opowieści o życiu i nauce ich proroka-boga, Żyda Chrystusa, uzupełnionych o garść listów i jakichś innych pism. Mogę z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, iż owi uchodzący przed prześladowaniami członkowie sekty przywieźli ze sobą przynajmniej jeden odpis. Wiem, że czwórksiąg ów zawsze przechowywany był przez chrześcijan z wielką pieczołowitością. Czy potrafisz go dla mnie odnaleźć?
– Trudno mi to teraz zmiarkować, panie – odparł zgodnie z prawdą Quietus. – Nie wiem nawet, czy takie zlecenie jest legalne z punktu widzenia obowiązującego prawa. – Wiedział, że może je przyjąć, ale chciał, aby Kunon publicznie to potwierdził.
– Och, to drobiazg, mój dobry Quietusie. – Kuno uśmiechnął się, szczerząc radośnie pieńki zepsutych zębów; widocznie książę hojnie go obdarował. – Wedle mnie niczego nie znajdziesz, ale oczywiście możemy przyjąć założenie, iż spełnisz życzenie naszego drogiego gościa. Nie widzę w tym żadnych przeszkód. Z chwilą znalezienia owa księga stanie się własnością księcia, ty występujesz tylko jako jego pełnomocnik, książę zaś jest dyplomatą opuszczającym właśnie imperium po wypełnieniu swojej misji i może posiadać takie przedmioty, jakie mu się podoba, a nam nic do tego. No, chyba że w cesarstwie Nipu chrześcijaństwo też jest zakazane, ale to już jego zmartwienie – dodał, badając efekt żartu na pani Taiko.
Quietus złapał jej szybkie, przedziwnie przenikliwe spojrzenie, rzucone jednak jemu, a nie Kunonowi.
– Zatem sprawę możemy uznać za załatwioną. – Książę Tsuomi sięgnął do leżącej obok szkatuły i wyciągnął z niej sakiewkę z bogato przetykanego srebrem jedwabiu. Podał ją Quietusowi, który pod cienką materią wyczuł ciężar krągłych i przyjemnie ciężkich aureusów. – To tylko zaliczka. Dostaniesz dziesięć razy tyle, jeśli odnajdziesz ową księgę.
Pani Taiko postawiła przed Quietusem nową czarkę z naparem. Podziękował skinieniem głowy i łyknął ostrożnie. Gorący płyn miał lekko gorzki, ale wcale przyjemny smak. ”To całkiem niezłe – skonstatował – chociaż nie dorównuje oczywiście pivu”.
– W Rzymie herbata jest już dość powszechnym napojem – zauważył książę. – A u was, widzę, to nowość.
– Jesteśmy prowincjuszami – powiedział Kunon, nieco nawet arogancko. – Nie mamy zbyt dużo czasu i sposobności na hołdowanie przyjemnościom i najnowszym modom. Zresztą tutejszy lud jest dość ciemny i nowinkom nieufny.
Quietus przestał słuchać i gorączkowo rozmyślał, jak się zabrać do roboty. Zlecenie na pierwszy rzut oka wyglądało na beznadziejne; sporo wiedział o tym, co dzieje się w mieście, ale nigdy nie natknął się na najmniejszy ślad owej sekty. Jeśli nawet są, to tak głęboko ukryci, że może ich szukać do końca swego żywota. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej zwrócić zaliczkę i zapomnieć o całej sprawie, ale wnet przypomniał sobie, ile to ostatnio przerżnął w kości. Chyba nie mógł sobie pozwolić na lenistwo.
– Ile mam czasu? – spytał w końcu.
– Siedem dni – odparł Tsuomi. – Do Id sierpniowych, wedle waszej miary.
Nie było to dużo. Chwilę jeszcze rozmawiał z księciem, potem, pod pretekstem, że chciałby natychmiast zacząć poszukiwania, podniósł się i po serii ceremonialnych ukłonów skierował ku wyjściu. Kiedy oddalił się już na parę kroków, usłyszał adresowany do swych pleców głos Kunona.
– Gdybyś jednak coś, a właściwie kogoś, znalazł – mówił tamten powoli, jakby od niechcenia – to pamiętaj, że nadal obowiązują juliańskie edykty dotyczące chrześcijan. Ci ludzie należą do Rzymu. Należą do mnie.
„Bodajbyś zdechł, przeklęty Szwabie” – pomyślał Quietus. Prędzej by sam został chrześcijaninem, niż wydał temu draniowi choć ścierwo szczura. Zacisnął mocno usta i wyszedł.
– Ha, mówisz tedy, że chrześcijanie?! – Marcus ochoczo rąbnął kuflem w stół, ochlapując sobie pivem togę. – Powiadają, że nie ma nic bardziej podniecającego niż rozpięta na krzyżu dorodna chrześcijanka. Sam nie widziałem – dodał skromnie – ale mój prapradziadek jeszcze zdążył i ponoć bardzo sobie chwalił.
– Czy może mówił też, jak się tropi chrześcijan? – Quietus leniwie obracał w palcach dopiero co otrzymanego aureusa, ale zupełnie się tym nie cieszył. Na monecie widniał profil cesarza Juliana. „Ten to by chyba wiedział” – przyszło mu na myśl. „W końcu sam był przez czas jakiś jednym z nich”.
– Tropiciel chrześcijan to zawód, który zanikł ostatecznie przeszło dwieście lat temu, tutaj zresztą nigdy nie był specjalnie popularny. – Marcus dolał sobie niezgorszą miarkę piva; przepijali właśnie zaliczkę od księcia Tsuomi. – Widocznie nasi przodkowie doszli do wniosku, że i tak uczynili dosyć w dziele zwalczania sekty, wycinając połowę Małej Azji.
– Co w takim razie powinienem zrobić? Jak mam szukać czegoś, o czym nie mam najmniejszego pojęcia?
– Nie wiem. – Marcus pokręcił z rezygnacją głową. – Doprawdy nie mam pojęcia, jak ci pomóc. Na razie – dodał po chwili.
Kiedy Quietus opuszczał gospodę Agamemnona, dostrzegł czającą się pod portykiem pobliskiej świątyni Hermesa niewyraźną postać. Udając, że nic nie widzi, spokojnie poszedł do domu. Już na swojej ulicy, wykorzystując zamieszanie spowodowane pijacką bójką, skręcił nagle do ciemnego wejścia czynszowej kamienicy; czekał niedługo. Po przeciwnej stronie ulicy skradał się Paolos, zaufany Grek w służbie Kunona Lichtenusa. Widocznie ostrożny Szwab postanowił na wszelki wypadek go przypilnować. Quietus uśmiechnął się pod nosem, nie miał nic przeciwko zabawie w kotka i myszkę z Kunonem. Wyszedł z ciemności i uprzejmie pozdrawiając zaskoczonego Paolosa, udał się prosto do domu. Postanowił rozpocząć śledztwo od porządnego wyspania się.
Następne trzy dni spędził, intensywnie pracując, a polegało to głównie na stawianiu na nogi, a właściwie na głowę, swojej stałej siatki informatorów. Reakcje napotykał różne – jedni wzruszali ramionami i mówili wzgardliwie: „Kogo dzisiaj obchodzą chrześcijanie?!”, inni z błyskiem w oku obiecywali bez zwłoki wywiedzieć się co i jak. A ponieważ płacił bardzo szczodrze, wkrótce cała Calisja na wyścigi biegała z donosami, najczęściej wyssanymi z palca. Gdyby im wierzyć, to co drugi Weneda był utajonym chrześcijaninem. Jeden z sutenerów, mający się za szalenie sprytnego, usiłował sprzedać mu jako chrześcijan grupę przejezdnych Judejczyków – wykorzystał to o tyle, że pozwolił ich aresztować Paolosowi, który o sprawie wiedział jeszcze mniej od niego. Reszta informacji wyglądała równie bezsensownie: przedstawiano mu jako chrześcijan właściwie wszystkie ujawnione ostatnio sekty, nawet czcicieli jakiegoś dalekoazjatyckiego tłuściocha, zwanego Buddą, co się poniewczasie okazało. Część donosicieli wzięła go za kompletnego durnia i bezczelnie usiłowała mu wpychać jako rzekomych chrześcijan wyznawców małoazjatycldch kultów misteryjnych, ostatnio znowu bardzo modnych. Na szczęście błyskawicznie zorientował się, że chodzi tu o wyznawców Mitry i Attysa, bogów z dawna uznanych i obecnych w Panteonie. O prawdziwych chrześcijanach nikt nie wiedział dokumentnie nic. Sprawa wyglądała na beznadziejną, zupełnie nie do ugryzienia.