Edyl opuścił chorągiew i na tor wpadły cztery gnające na złamanie karku kwadrygi.
Miotał się po gabinecie niczym tygrys w klatce. Dwanaście kroków po przekątnej, potem osiem pod półkami ze zwojami, skręt w prawo, dziesięć kroków pod oknem, rzut oka na termy, wyjątkowo dzisiaj zatłoczone i hałaśliwie, i z powrotem po przekątnej. Kolejna fala upału zastygła nad miastem, gęsta i mokra, zatykająca dech na podobieństwo świeżo wyrobionego ciasta – w takiej też postaci żar wlewał się przez okno. Myślał przez chwilę, aby kazać je zasłonić mokrym suknem, ale to dawało efekt mocno pozorny, jako że pokój zmieniał się wówczas w rozpalony garnek z parą. Klasnął w dłonie i wszedł służący z napojami chłodzącymi, ale i z tego w końcu zrezygnował: dzisiaj napitki zamiast zaspokajać, tylko podniecały jego pragnienie. Lucjusz wiercił się za pulpitem i zręcznie symulował, że pracuje, z udaną pilnością skrobiąc coś na karcie pergaminu. Sewer zatrzymał się i popatrzył na niego z zastanowieniem.
– Mam coś dla ciebie – oznajmił, pstrykając palcami. – Takie małe ćwiczenie w sofistyce. Napiszesz mi na jutro mowę, w której wyłożysz przedwczesność, a nawet i szkodliwość ustawy o senatach prowincjonalnych.
– A niech to! – Oko Lucjusza błysnęło w nagłym zrozumieniu. – A więc o to wczoraj poszło.
– Jeśli się dobrze sprawisz, majordomus wypłaci ci tysiąc... – zawahał się, widząc mało zachwyconą minę sekretarza; Lucjusz narobił ostatnio trochę kościanych długów. – No dobrze, dwa tysiące sestercji, ma to być jednak majstersztyk!
– Cóż to dla nas, sofistów. – Lucjusz, który, o czym Sewer doskonale wiedział, mimo rozmaitych zastrzeżeń gorliwie uczęszczał na wszystkie wykłady Andronikosa, wzruszył ramionami i sięgnął po nową kartę. – Naprawdę tego właśnie chciał cesarz? – spytał, nie podnosząc głowy.
Sewer stał nieporuszony przy oknie, ignorując to pytanie. Z utęsknieniem czekał na koniec upalnego dnia i tych parę godzin ulgi, jaką miała przynieść noc. Noc w ramionach Klaudii. Jaka szkoda, że jest teraz w Ancjum... „Przeklęta dziewka” – mruknął pod nosem. Na dobrą sprawę powinien bez zwłoki z nią zerwać, ale to wzbudziłoby natychmiast podejrzenia Tajnej Służby. Wnet podsunęliby innego agenta, albo, co pewniejsze, usiłowaliby groźbą i prośbą przekabacić kogoś z jego otoczenia. Poza tym mógł ją wykorzystać jako kanał dezinformacyjny, skoro już został wciągnięty do gry. No i sama Klaudia... Prawdę mówiąc, przestał się dziwić Polibusowi, że dla niej oszalał. Była rzeczywiście urodzoną kurtyzaną, oddającą się zawodowi z pasją i zapamiętaniem bynajmniej nie udawanym, sztukę miłosną opanowała zaiste perfekcyjnie. O czym zdążył się dowodnie przekonać.
Do gabinetu wkroczył Rutyliusz, z dość dziwną, jak na biegłego przecie majordomusa, miną. Przez chwilę milczał niezdecydowanie, potem długo chrząkał, jakby nie wiedząc, co powiedzieć.
– Panie – zaczął w końcu. – Zgłosił się jakiś oberwaniec i twierdzi, że musi się z wami widzieć. Kazał to oddać. – Podał na wyciągniętej dłoni ośniedziały miedziany pierścień. – Czy mam go wyrzucić?
– Nie – powiedział wolno Sewer, patrząc na pierścień i nie wierząc własnym oczom. – Przeciwnie, natychmiast go tu przyprowadź.
Majordomus zniknął i po chwili wrócił z młodym, opalonym człowiekiem o pociągłej, szlachetnej w wyrazie twarzy i w mocno przykurzonym i przetartym odzieniu. Majordomus stanął pod ścianą, gotów w razie potrzeby do interwencji, ale Sewer odprawił go ruchem ręki. Nie chciał mieć żadnych zbędnych świadków następnej sceny.
– Skąd to masz? – zwrócił się do oberwańca, stojącego bez ruchu przy drzwiach. – Kto ci to dał?
– Mogę rozmawiać jedynie w cztery oczy i wyłącznie z potomkiem i spadkobiercą księcia Wenedów, szlachetnego Dagona – odparł nieznajomy, w jakimś dziwacznym i zarazem archaicznym metrum, jakiego nikt już nie używał, z wyraźnym podziałem na głoski długie i krótkie. Ostatni raz tak się mówiło może za czasów Apostaty, potem iloczas stopniowo zanikł zupełnie – tak przynajmniej twierdzili gramatycy.
– Masz go przed sobą – odrzekł powoli Sewer. – A przed moim sekretarzem, Lucjuszem, nie mam żadnych tajemnic.
– Jak sobie życzysz, panie, Jestem Tytus Aureliusz Wiktor, pierścień zaś otrzymałem od przełożonego mojej gminy, biskupa Cypriana, jedynego apostolskiego przewodnika naszego Kościoła.
Sewer i Lucjusz popatrzyli na siebie w niemym zdumieniu, nie wierząc własnym uszom. Potem Sewer jeszcze raz starannie obejrzał pierścień. Był to pieczątkowy sygnet ze stylizowaną mitrą książęcą i wyraźnie widocznym na owalu napisem DAGOME DUX. Podał go Lucjuszowi.
– Sprawdź to – polecił.
Lucjusz też starannie obejrzał sygnet, potem sięgnął na najwyższą półkę i wziął stamtąd podłużną skrzynkę z woskowanego drewna. Położył ją na pulpicie i wyciągnął ze środka dwa pergaminowe rulony, opatrzone pieczęciami. Wyjął też kawałek laku, a służący przyniósł mu lampkę oliwną. Sekretarz nakapał na czystą kartę roztopionego laku i odcisnął w nim przyniesiony przez przybysza sygnet. Później długo porównywał odciski – ten z karty i te przy rulonach.
– Nie ma wątpliwości – odezwał się wreszcie. – To ten sam pierścień.
– Tak – powiedział w zamyśleniu Sewer. – Chyba nie ma sensu dłużej ukrywać, że mój przodek, sławny Dago, był chrześcijaninem. W czasie, gdy wybuchła antyrzymska rabacja, przebywał w Antiochii. Nie chciał użyć do tłumienia rebelii wenedyjskich legionów, dlatego mu je odebrano, wraz z mitrą książęcą. Julian tylko tym się zadowolił, pomny na jego dawniejsze zasługi: Dago uratował mu życie pod Adrianopolem, podczas bitwy z Wandalami. To wtedy w akcie zrzeczenia zastrzegł, że rzymskim namiestnikiem Wenedii może być jedynie człowiek pochodzący z jego rodu, co mu Julian obiecał solennie w imieniu swoim i następców. Sama książęca sygnetowa pieczęć gdzieś zaginęła, choć druga wersja rodzinnego podania mówi, że komuś ją podarował.
– Pierścień otrzymał biskup Sylwaniusz, który potajemnie odwiedził księcia. Książę Dago przyrzekł, iż każdy z jego rodu, komu zostanie on okazany, udzieli pomocy okazującemu – uzupełnił z kamienną twarzą młody człowiek nazywający siebie Tytusem. Sewer przyglądał mu się z namysłem.
– Jesteś zatem chrześcijaninem – stwierdził raczej, niż zapytał. – To nad wyraz ciekawe. Zauważ, Lucjuszu, jak to sypnęło nam chrześcijanami, niczym z rogu obfitości – najpierw ci w Calisji, teraz ten tutaj. Ciekawe, gdzie się jeszcze uchowali? Ale tego pewnie nasz gość nie zechce powiedzieć?
– Teraz to żadna tajemnica – odparł Tytus. – W Nipu.
Gdyby powiedział, że na Księżycu lub wśród Hiperborejczyków, nie wywołałby podobnie piorunującego wrażenia. Sewer i Lucjusz znowu na siebie popatrzyli i nagle wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Zginali się wpół, miotani kolejnymi atakami zaraźliwego chichotu. Tytus obserwował ich ze spokojem i godnością, niczym widz patrzący na igrające w wiwarium małpy. Pierwszy opanował się Sewer.
– Przyjacielu – zwrócił się do Tytusa, tłumiąc usilnie rechot. – Jeśli nie chcesz, to nie mów, jednakże nie opowiadaj nam bajek. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Rok przeszło temu rozmawiałem przecież z księciem Tsuomi i... – Nagle błyskawicznie otrzeźwiał. Przypomniał sobie, o czym rozmawiali. – Na Cerbera, gadaliśmy też o chrześcijanach! Bardzo był zainteresowany doktryną i dziejami sekty.
Oparł się o ścianę, tamta scena stanęła mu jak żywa przed oczyma. O chrześcijanach wymienili zaledwie parę słów, Sewer wyraźnie nie orientował się w temacie, mając go za zupełnie historyczny i mało interesujący. Potem książę wspomniał o zamiarze podróży do Galii, a następnie Wenedii. Czy to wtedy powiedział mu o Quietusie? Cała sprawa z tą chwilą nabierała dziwnego kontekstu, którego z pewnością nie można było lekceważyć.