– Dobrze, załóżmy, że mówisz prawdę – zwrócił się do Tytusa. – Nie wnikam teraz, jak to możliwe i jakim sposobem tu przybyłeś, to na potem. Pierścień niewątpliwie jest prawdziwy, zatem mów, czego ode mnie żądasz?
– Dla siebie i mojego Kościoła już niczego – powiedział Tytus z niespodziewanym smutkiem. – Chodzi tu o was, o ludy i kraje Zachodu, którym grozi nieuchronna zagłada. W Nipu obecnie trwają ogromne przygotowania wojskowe, zgromadzono wielką armię i flotę, które lada moment uderzą na Rzym.
Tego to nawet się trochę Sewer spodziewał. Mimo udanej z pozoru misji księcia Tsuomi, deklarującego w imieniu cesarstwa Nipu chęć przystąpienia do Pax Romana, czytywane przez niego raporty z Cattigary donosiły o coraz sztywniejszej postawie Nipuańczyków, wyraźnie zmierzających do zamrożenia stosunków z Rzymem. Ostatni list informował, że posłowie nipuańscy opuścili swoje przedstawicielstwo na Formosie. Wydawało się to całkowicie nielogiczne.
– Ale dlaczego? – spytał. – Jaki jest powód?
– To oczywiste – odpowiedział nie Tytus jednak, lecz Lucjusz. – To ma być zemsta, odwet za Apostatę.
– Nie inaczej – potwierdził Tytus. – Zemsta wypędzonych, nowa, stokroć od poprzedniej straszniejsza wojna o krzyż.
W chwili, gdy padły te słowa, do gabinetu zajrzał majordomus z wiadomością, że przyszedł posłaniec od dostojnej Klaudii, która przybyła właśnie do miasta i chętnie ujrzałaby szlachetnego senatora dzisiejszego wieczoru. W pierwszym porywie Sewer chciał go odesłać w objęcia Plutona, ale na szczęście w porę się zmitygował. Gra stawała się coraz poważniejsza i niczego nie wolno mu było zaniedbać.
– Powiedz mu, że dziś zajmują mnie sprawy wagi państwowej, stąd nie mogę być w jej dyspozycji, ale za kilka dni chętnie spędzę z nią trochę czasu w Ancjum, dlatego niech najlepiej zaraz tam wróci. Zaczekaj jeszcze – powstrzymał majordomusa, który zbierał się do odejścia. – Ten oto człowiek jest moim gościem. – Wskazał na Tytusa. – Masz go nakarmić, wykąpać i dać nowy, porządny przyodziewek. Potem przyprowadź go z powrotem do mnie. Bez dyskusji – uciął, widząc gniewną minę starego sługi, niezadowolonego z konieczności goszczenia przybłędy.
Kiedy obaj wyszli, odwrócił się do okna i stwierdził z ulgą, że wreszcie nieco się ochłodziło. Nad Wieczne Miasto nadciągały znad morza pasma brunatnych chmur, przesłaniając rozpalone słońce. Wyglądało na to, że w nocy spadnie deszcz, jeśli wiatr ich wcześniej nie rozpędzi. Pierwszy jego podmuch poczuł właśnie na twarzy.
– Tak, Tytusie... – mruknął do siebie i głęboko odetchnął wreszcie chłodniejszym powietrzem. – Musimy sobie dużo opowiedzieć. Bardzo dużo – przeszło trzy wieki.
Sala posiedzeń senatu huczała wrzawą podniesionych głosów, co się już dawno nie zdarzało w tym szacownym gremium. Obydwa stronnictwa, „Kwiryci” i „Prowincjałowie”, naradzały się gorączkowo, zliczając zwolenników i usilnie kaptując niezdecydowanych. Tu wielką aktywność wykazywali Afraniusz i Lentullus, w gorliwym zapale nagabując nawet co niektórych zatwardziałych „Kwirytów”. W gruncie rzeczy wynik głosowania nad ustawą wciąż był niepewny. Przed posiedzeniem Afraniusz po raz kolejny zapewnił Sewera, jak wiele zależy od jego głosu i autorytetu. Wenedyjski dziedziczny namiestnik cieszył się niewytłumaczalnym na dobrą sprawę mirem wśród części konserwatywnych senatorów. Zapewne grał tu dużą rolę jego do niedawna umiarkowany styl życia, kontrastujący z hulankami innych młodych członków senatu. Jawne poparcie Sewera dla ustawy zachwiałoby stanowiskiem niektórych i na to Afraniusz w znacznej mierze liczył.
Sam potencjalny bohater dnia siedział spokojnie na swoim miejscu, wcale nie przejęty dookolnym harmiderem, dokładnie wiedząc, co zrobi. Całą noc spędził na szczerej rozmowie z Tytusem: rewelacje objawione przez przybysza wstrząsnęły nim do głębi. Kiedy znużony gość zasnął nad ranem, wypracowali z Lucjuszem nowe stanowisko, które wedle ich rozeznania powinno doprowadzić do zawieszenia sporów i skupienia się nad najważniejszą dla imperium sprawą. „Jaki Rzym jest, każdy widzi, ale to ciągle nasza łajba i wszyscy w niej płyniemy” – podsumował Lucjusz, gdy już przepisaną mowę chował do tubusa. Sewer też się zgodził, że na razie innego nie mają. W pełni oddawał to tytuł przemowy. „Ratujmy nasz dom!”
Gwoli sprawiedliwości winien żywić do losu wdzięczność za przybycie Tytusa. Dzięki niemu, a właściwie wieściom o nipuańskiej inwazji, mógł w miarę bezpiecznie wywinąć się z zastawionej przez Juliana pułapki, w której ugrzązł po części przez własną nieostrożność, a po części przez niepomyślny zbieg okoliczności – wpadł między Juliana a secesjonistów tak jak okruch ziarna między młyńskie żarna. Cokolwiek by uczynił, i tak zostałby starty na proch. Na szczęście zjawił się Tytus, jakby zesłany przez sprzyjających bogów, dzięki czemu Sewer mógł wreszcie wykonać własny ruch w tej parszywej grze.
W przygotowanym wystąpieniu proponował odłożenie na czas nieokreślony dyskusji nad projektem ustawy o senatach prowincjonalnych, a zamiast tego żądał natychmiastowego zajęcia się problemami obronności, zwłaszcza położonych najdalej na Wschodzie faktorii i domen. Sprytnie przy tym wyzyskał ostatnie wieści z Cattigary, niedwuznacznie sugerując, że od strony Nipu można się spodziewać kroków co najmniej nieprzyjaznych, jeśli nie wręcz próby przejęcia samej kolonii, wraz z pobliską Taprobane, wyspą-bazą o kapitalnym znaczeniu dla rzymskiego Najdalszego Wschodu.
Sewer nie zamierzał sformułować wprost ostrzeżenia przed inwazją, ponieważ nie miał na to żadnych dowodów, poza, oczywiście, osobą Tytusa. Jednakże pomysł postawienia przed senatem chrześcijanina z Nipu uprzedzającego przed chrześcijańską nipuańską inwazją wydawał mu się zbyt ryzykowny, choć nie wykluczał tego posunięcia jako kroku zupełnie już desperackiego. Najprawdopodobniej znacznie rozsądniej byłoby przedstawić Tytusa najpierw wąskiej grupie najświatlejszych, a dopiero potem samemu Julianowi.
We wnioskach praktycznych proponował wysłanie do Cattigary i na Taprobane po jednym legionie, z odpowiednią liczbą okrętów. Na wszelki wypadek, ponieważ nie znano potencjału wojennego ewentualnego przeciwnika, sugerował też mobilizację i uzupełnienie stanów w armiach Syrii i Mezopotamii. Nie od rzeczy byłoby też podniesienie ogólnych wydatków wojskowych i przeprowadzenie w pozostałych prowincjach przeglądu twierdz i innych urządzeń obronnych. Mimo iż użyte przez niego sformułowania brzmiały w miarę niegroźnie, w rzeczywistości oznaczały częściową mobilizację. I o to Sewerowi chodziło.
Zbliżała się pora wejścia cesarza, woźni wzmożonym klekotem kołatek przywoływali senatorów do porządku i zajmowania miejsc. Wszedł Julian, dziwnie zdawkowy, ale i zarazem energiczny, złożył symboliczną ofiarę na ołtarzu Kybele i ogłosił rozpoczęcie obrad. Jeden z sekretarzy przeczytał porządek posiedzenia, wystąpienie Sewera przewidziano na samym początku. Kiedy Julian łaskawie udzielił mu głosu, senatorskie głowy jak nakręcone obróciły się w jego kierunku. Zwłaszcza Afraniusz patrzył nań ufnym wzrokiem, pewien, że otwarte poparcie Sewera załatwi sprawę. Gdy otwierał puszkę z mową, zerknął ukradkiem na cesarza. Julian oparł łokieć o poręcz tronu i zdawało się, że patrzy na podłogę, podziwiając mozaikę z boginią Fortuną, Sewer zauważył jednak nieznaczny, drapieżny uśmieszek, plątający się w kącikach sardonicznie wykrzywionych ust. Rozwinął pergamin i chrząknął parę razy, chcąc lepiej nastroić gardło. Już miał zacząć inwokację, poświęconą Kybele, matce-opiekunce Rzymu, kiedy w głębi kurii powstał jakiś hałas. Na salę posiedzeń wkroczył prefekt pretorianów, Wibliusz Kurcjusz, w pełnej bojowej zbroi. Nad senatem uniósł się szmer niezadowolonych głosów, równy we wszystkich frakcjach. Nawet Julian, jawnie niekiedy lekceważący czcigodne zgromadzenie, nie odważał się naruszać świętości obrad. Prefekt zignorował nieprzychylny gwar, zdecydowanym krokiem podszedł do cesarza i zaczął mu coś gorączkowo szeptać na ucho. Zebrani na posiedzeniu senatorowie, także ci siedzący najdalej, dostrzegli, jak Julian nagle zbladł jak ściana. Wstał gwałtownie i wyciągnął do góry rękę, dając znak, że chce mówić.