– Senatorowie! – zawołał dramatycznym, łamiącym się głosem. – Ludu Rzymu! Otrzymałem wiadomość, iż wojska cesarza Nipu, łamiąc Pax Romana, napadły i zdobyły nasze azjatyckie dominium, Cattigarę. Zatem wojna!
Gwar ścichł momentalnie – zapadła martwa cisza. Senatorowie patrzyli na siebie w niemym zdumieniu, przerażeni tym, co usłyszeli. Potem hałas wybuchnął z nową siłą, wszyscy mówili do wszystkich. Sewer Flawiusz usiadł powoli, wciąż ściskając w ręku rulon z niepotrzebnym już przemówieniem. „A więc stało się” – pomyślał. „Nipuańska inwazja ruszyła”.
Przymknął oczy i usiłował zachować w pamięci tę właśnie chwilę, rozdyskutowany senat, serdecznych przyjaciół i nienawistnych wrogów, wreszcie sam przedwieczny Rzym w to do niedawna zwyczajne, letnie, skwarne popołudnie. Z całą siłą i jasnością dotarło do niego, że Andronikos ma rację – zbliża się oto czas wielkiej przemiany i nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
IV. Wyspy
Resztę nocy przeczekał na plaży, w płytkim dołku, który wygrzebał za osłaniającą go przed falami wydmą i wygodnie wymościł grubym, podróżnym płaszczem. Pogryzał oszczędnie kołacz, popijając winem z bukłaka i cierpliwie czekał świtu. Miał w sakwie zapas na cztery, góra pięć dni, głównie jęczmienne placki i suszone ryby, które dostał od Sin Tana; potem będzie musiał coś wymyślić. Zostało mu jeszcze parę aureusów, które spodziewał się zamienić na żywność w najbliższej wiosce. Z tego, co powiedział Seryjczyk, jasno wynikało, że lud na Wyspach znał wartość złota. Noc mijała powoli; tuż przed świtem zasnął, ukołysany przez szumiące morze. Spał spokojnie, bez koszmarów. Obudził się już o pełnym słońcu, wstrząsany porannym chłodem. Wstał raźno wypoczęty, i przeciągając kości, rozejrzał się ciekawie.
Wokół panowała cisza i pustka, nie słyszał żadnych głosów poza monotonnym szumem morza. Patrząc na linię horyzontu, dostrzegł w oddali niewielki statek, pod jednym tylko żaglem. Wytężał wzrok, ale nie zdołał rozróżnić żadnych sylwetek na pokładzie. Łódź zresztą zaraz skryła się za pobliskim przylądkiem. Spojrzał z kolei na ląd. Na tym odcinku wybrzeże składało się z szeregu niskich, płasko ściętych wzgórz, których porośnięte morską trawą, kudłate jak grzbiety baranów zbocza schodziły wprost na pas żółtej plaży, wygięty w łuk szerokiej zatoki. Sin Tan mówił mu, że powinien iść na wschód, daleko w głąb lądu, gdzie znajdowały się pola uprawne i wioski tubylców; gdzieś dalej, ale tego Seryjczyk nie był pewien, leżała stolica, którą powszechnie zwano Narą. Marcus żywił nadzieję, iż w końcu znajdzie kogoś, kto mu wskaże do niej drogę.
Postanowił dłużej nie zwlekać, nie wiedział przecież, ile czasu przyjdzie mu się tułać po nipuańskich bezdrożach. Przeszedł kawałek wzdłuż plaży, znalazł pagórek o mniej spadzistym niż inne stoku i bez trudu wdrapał się na wierzchołek. Tam stwierdził, że cała okolica w zasięgu wzroku składa się właściwie z samych pagórków, o różnej wielkości i kształcie, szczęściem przeważnie niewysokich, o łagodnych stokach porośniętych wysoką trawą i gdzieniegdzie kołtuniastym lasem. Drzewa z grubsza wydały mu się podobne do tych, które już widział na Formosie, choć nie rosły w takiej ilości, aby tworzyć prawdziwie tropikalną dżunglę. Przeprawa przez zielony, parujący gąszcz chyba mu nie groziła, okolica wyglądała na wybitnie wyżynną, na horyzoncie wyraźnie rysowało się pasmo wysokich, ośnieżonych gór. Tyle mu wystarczyło – ruszył śmiało przed siebie, w miarę możliwości pilnując wschodniego kierunku.
Szedł tak bez odpoczynku do południa, niczym zahartowany w trudach legionista. Droga, początkowo łatwa, z czasem stawała się trudniejsza, zwłaszcza nieznajomość terenu dała mu się mocno we znaki. Często po przejściu sporego odcinka musiał się cofać, zabrnąwszy nad urwisko czy pod zbyt stromy stok. Raz i drugi zatoczył nieświadomie koło, wracając do przebytego już miejsca. Poza tym południowe słońce zaczynało być dokuczliwe: kraj może i był górzysty, ale nadal w strefie tropikalnej. Wreszcie dał za wygraną i nieludzko zmordowany przysiadł pod krzakiem na połoninie rozciągającej się za wierzchołkiem dopiero co pokonanego pagórka; usprawiedliwiony przebytą drogą, sięgnął do sakwy po zapasy. Żując kawałek suszonej ryby, zastanawiał się, co dalej – koniecznie musiał trafić na jakiś uczęszczany szlak, który zaprowadziłby go do ludzkich siedzib. Na razie jednak nie dostrzegał wokół siebie żadnych śladów działalności człowieka, co wydało mu się dziwne: przecież słyszał, że Nipu to kraj raczej ludny i nieźle zagospodarowany. Znalazł się już dość daleko od brzegu, a wciąż nic tego sądu nie potwierdzało, nie trafił na bodaj ślad siekiery na pniaku. Trawiaste połoniny zdawały się zamieszkane wyłącznie przez świstaki i pękate, podobne do kuropatw ptaki.
Westchnął z irytacją i sięgnął po bukłak, w którym zostały może ze trzy łyki wina, kiedy coś poniżej, u stóp wzgórza, zwróciło raptem jego uwagę. Odniósł wrażenie, że dostrzega nieregularną, przerywaną linię, biegnącą dolinką między wzgórzami. To mógł być wyschnięty potok lub... ścieżka! Porwał sakwę i błyskawicznie zbiegł na dół.
To istotnie była ścieżka, nawet dość szeroka, kiedyś – ponieważ teraz ledwo ją rozpoznawał pośród wyrośniętych traw i kolczastych chwastów. Ocenił, że przynajmniej z pół roku nikt tędy nie chodził. Musiała jednak dokądś prowadzić. Stał chwilę niezdecydowany, popatrując na słońce i medytując, w którym pójść kierunku. W końcu poszedł na północny wschód; uznał, że w stronę morza nie ma po co zawracać, a raczej trzeba iść w głąb lądu. Pomaszerował szybko, nie zważając na sięgające kolan trawy i czepiające się krajów chlamidy chwasty.
Najpierw usłyszał odległy szmer płynącej wody. Przystanął zdezorientowany. Dróżka w tym miejscu wiodła skrajem niezbyt gęstego, przeważnie sosnowego lasu, całkowicie zlewając się z poszyciem. Szum wody słyszał z lewej, zza ściany drzew. Trudno było określić, czy to jedynie leśny potok, czy też wreszcie poszukiwana wioska. Chwilę się zastanawiał, nie wiedząc, co czynić, ale ponieważ ścieżka i tak bezpowrotnie znikła, postanowił zaryzykować i poszukać potoku. W najgorszym wypadku nabrałby do bukłaka wody; z resztką wina dopiero co się pożegnał. Skręcił w lewo i ostrożnie zagłębił się w las. Szedł powoli i uważnie, co chwila przystając i sprawdzając, czy nie zgubił źródła szumu. Odgłos płynącej wody stopniowo się nasilał. Po może stu krokach ujrzał między drzewami pierwsze prześwity, a po następnych trzydziestu stanął na skraju lasu.
Wioska prezentowała się niezbyt okazale, liczyła zaledwie około dwudziestu kwadratowych chałup krytych słomianymi strzechami, ustawionych jednakże porządnie, w równych odstępach wzdłuż szerokiego gościńca. Strumyk, którego szmer usłyszał, płynął, wijąc się leniwie między skrajem lasu, gdzie się zatrzymał, a samą wioską. Na drugim brzegu dostrzegł ustawione na kozłach drewniane rury i koryta, wraz z żurawiowymi czerpakami. Domyślił się w nich urządzeń do nawadniania pól ryżowych, otaczających wieś nieregularną szachownicą. Zaniepokoił się: nikt przy nich nie pracował, podobnie jak na polach, straszących skorupą zaschłego błota. Nie zdołał wypatrzyć bodaj jednej zielonej łodygi ryżu. „Czyżby już po zbiorach?” – pomyślał. Gdy opuszczał Cattigarę, zostało do nich ponad miesiąc. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że roślinna wegetacja na Wyspach biegnie o tyle szybciej.